wtorek, 23 czerwca 2020

Czerwcowe zmagania z żywiołem cz.II

Poranna pobudka, jak na wsiowe życie przystało, o 5.00. Jeszcze chwile poleżałam, ale Wańka już zaczęła porę śniadaniową, więc kawa i obrządek. Garnek z psim jedzeniem wystawiony do sieni stał sobie w tym samym miejscu, ale pokrywka była osunięta i parę łyżek zawartości było wyjedzonych. Drzwi sieni były otwarte w nocy na werandę, coś przyszło i się pożywiło.
Miałam nadzieję, że to nasz kiciuś dochodzący, którego jakoś nie dostrzegłam po przyjeździe.

Pogoda praktycznie letnia, upały prognozowane w RL były jak najbardziej realne. Roślinność nieco zmierzwiona po ulewie, dobrze, że te irysy sfotografowałam poprzedniego dnia, bo teraz wyglądały nie za zbytnio.
Kilka zdjęć z porannego obchodu. Większy odcinek koronki werandowej plus widoczne niedoróbki Janka



Okolice Albiczukowskiego

 



Na cienistej zakwitł jakiś nieznany mi zawilec.

  

W samym Albiczukowskim dziwoląg: jeden z pędów przetacznikowca staśmił się wraz z kwiatostanem

W. zarządził odchwaszczanie i zrębkowanie rabat w okolicy spichlerza, ponieważ worki ze zrębkami przytrzymywały Bertę, a skoro miał kosić, to musiał sprzęt uwolnić i sprowadzić z samochodu na ziemię. 

Stawiłam się zatem na miejscu ubrana stosownie i przygotowana narzędziowo. Kierownika jednak ani śladu. Szukałam go nawet w różnych częściach ogrodu, ale na powierzchni pół hektara i przy takim zakrzaczeniu mogliśmy się szukać bardzo długo. W zasadzie krótkofalówki by się nam przydały do lokalizacji w terenie.
Wreszcie trafiliśmy na siebie i już na miejscu dokonaliśmy podziału prac. W. rozładowywał wory i wysypywał zawartość na rabatę, a ja usuwałam chwasty i rozprowadzałam zrębki przy wtórze pouczeń : "Grubą warstwą, grubą!", "Uważaj, tu moje rozchodniki są"
Po kwadransie zdjęłam koszulę i zostałam, a co mi tam, w samym biusthalterze i kontynuowałam prace. Gorąco było jak piorun. Pracowaliśmy jakiś czas, wreszcie zazrębkowaliśmy to co planowaliśmy, kilka worków jeszcze zostało i postanowiliśmy zużyć je na rabatę w sadku. Zajęłam się tym już w pojedynkę, bo W, sprowadzał Bertę z samochodu, co wymaga precyzji i uwagi, bo sprowadza się ją na silniku, po specjalnych metalowych najazdach, które opiera się jednym końcem o ziemię, a drugim o tylna burtę samochodu. Sprzęt jest ciężki i trzeba uważać, żeby nie zwalić tego wszystkiego na siebie.

Podczas zrębkowania podziwiałam kwitnące irysy oraz ogólnie plan rabaty, która po deszczach wyglądała świetnie. Usuniecie chwastów i wyłożenie ściółki dało efekt porządku i podkreśliło roślinność. Teraz tylko pilnować, żeby nie było takiego scenariusza jak w Albiczukowskim. Przepraszam za jakość zdjęć, ale fotografowałam w pełnym słońcu, stad te kontrasty i w rezultacie niezbyt czytelny obraz.



Na tej rabacie dzięki powtykanym doniczkom zachowały się nazwy odmianowe kilku szałwii

Night Field

Blue Field

Snow Hill

W pewnym momencie usłyszałam jak Michał kogoś nawołuje, otworzyła się nasza furtka w płocie i wkroczyła Wańka, grzecznie wyproszona z posesji Bożenki. Wańka miała mine pod tytułem: "Dobra, już wychodzę, no się takiego stało, przyszłam kumpla odwiedzić!" Faktycznie pies Bożenki jakoś tak inaczej poszczekiwał, ale zajęci nie zwracaliśmy uwagi na to, co robią nasze.  Machnęłam do Michała, dziękując za doprowadzenie zbiega.
W zasadzie faktycznie nic się nie stało, Wańka nie ma skłonności uciekinierskich jak Kredka. Wyłazi sobie w celach towarzyskich i nie oddala się.
Wywaliłam kolejny worek ze zrębkami i wśród materii organicznej zauważyłam jakiegoś stwora. Po wyjęciu go okazało się, że to wielki chrząszcz, prawdopodobnie stadium dorosłe powstałe z tych wielkich białawych pędraków, których też sporo było w każdej partii zrębek. Miał charakterystyczny róg na głowie i W. przywołany do identyfikacji orzekł, że to rohatyniec nosorożec. Chrząszcz powędrował na rabatę, gdzie sprawnie zagrzebał się w zrębkach, albowiem prowadzi nocny tryb życia.

W. od wczoraj już przebierał nogami, żeby zacząć kosić. Poprzedniego dnia z okazji święta było to niemożliwe, a teraz W. wjechał w trawy z wyraźną przyjemnością. Prawdę mówiąc i ja czekałam na ten moment, bo jak już kilkakrotnie mówiłam, ogród znacznie zyskuje, kiedy odsłoni się ścieżki i rabaty usuwając ten trawiasty gaj.


Po namyśle postanowiłam odchwaścić rabaty przy drewutni, które W. nazywa przyłączonymi terytoriami. Po deszczach ziemia wilgotna, przy pomocy widelca z czerwoną rączką (tym razem wzięliśmy!) dało się wydłubywać chwaściory. W. w ramach wzbogacania parku maszynowego dokupił jeszcze dwa takie krótkie widelce z drewnianymi raczkami, też fajne. Weszłam też na rabatę po drugiej stronie wejścia do drewutni. Tu nieco gorzej, bo praktycznie sama koniczyna w formie kożucha. Powyrywałam, co się dało, byliny zresztą duże, sporo krzewów, więc nie wyglądało to najgorzej.






Bardzo ładnie rozrasta nam się czyściec, z darów od Majki edulkot, W. go rozsadza po całym ogrodzie, a on wszędzie dobrze się czuje.

W. przerwał koszenie zziajany i zarządził przerwę. Zostały dwa worki zrębek, W. przestawił je na rabatę trawiastą, żeby nie przeszkadzały w koszeniu.

Warczenie Berty, dość donośne, chyba W. zaczęły przeszkadzać, bo zaczął rozglądać się za przyłbicą ochronną z nausznikami.
Ja sobie klapnęłam przy mini klombiku z azaliami i odchwaściłam je czekając na wykoszenie trawska wokół.

To w zasadzie było wszystko, na co było mnie stać w tej temperaturze i wilgotności. Wlazłam pod prysznic i przebrałam się jakąś tutejszą kusą sukienczynę.W. też się umył i wyruszył po zaopatrzenie. Miał w planach zakup jakich mazideł na poparzenia słoneczne, bo na widok moich pleców z lekka się wystraszył. Ja jeszcze nie czułam jakichś dolegliwości, ale wykonując skomplikowaną gimnastykę zauważyłam przed lustrem, że faktycznie zesmażyłam się na czerwono.

Siadłam na werandzie z wielkim kubasem wody.
Na polu za drogą siano schło, a traktorek jeździł i wywracał je takim zmyślnym sprzętem.



Ogólnie sprzęt rolniczy przemieszczał się z hałasem w dużych ilościach, bo chyba gospodarze korzystali z okienka pogodowego i załatwiali niezbędne zabiegi agrotechniczne zanim znów spadnie deszcz.

Obejrzałam sobie róże bardziej uważnie niż poprzedniego dnia. Powoli rozkwitały kolejne kwiaty, Jalitah, taka piękna w poprzednim sezonie, niestety wyglądała na trupa. Nie mam pojęcia, co jej zaszkodziło. Elfe z kolei jakoś tak poobgryzana dziwnie... Reszta całkiem całkiem.

Cardinal Richelieu

The Alexandra rose

Goethe

Różyczka galijka ze Starej D. czyli od Małgosi

John Davis

Długie pędy powojnika Blue Angel ginęły gdzieś wśród roślin na Autorskiej. Wyplątałam je i uczepiłam na ściance metalowego łuku. JPII rozwinął kolejne kwiaty. Rooguchi i Hakuree ładnie zaczynają. Pokażę w kolejnych odcinkach.

W. wrócił i z miną nieco zakłopotaną spytał, czy ew. obiad możemy zastąpić czymś naprędce, bo on by chętnie, zamiast stać przy garach, zabrał się do kontynuacji koszenia. Chce mieć to bowiem z głowy, biorąc pod uwagę areał i temperaturę panująca na zewnątrz.
Zasadniczo na obiedzie mi nie zależało, miałam do szybkiego przyrządzenia biust kurzęcy, Bożenka dała nam furę świeżej zieleniny z warzywnika, więc  da się przeżyć, a na oczyszczeniu terenu także mi zależało. Co do fury zielska dostaliśmy poza sałatą także ucięte pędy kwiatowe cebuli. Ja nie bardzo wiedziałam, co z tym robić, bo na szczypior to się już chyba nie nadawało. Ale Bożenka sprzedała patent W., że można to przyrządzić jak szparagi, czyli obsmażyć lub poddusić i jest pyszne. Postanowiliśmy wypróbować pomysł w najbliższej przyszłości.


W. wyruszył zatem do pracy, zatankował sprzęt i rozległo się monotonne warczenie. Berta dzielnie radziła sobie z buszem, zostawiała coś w rodzaju rżyska, bo pędy traw zdążyły już nieco zesztywnieć, ale i tak robiło się pięknie i przestronnie. No, rzecz jasna Wimbledon to to nie jest. Poza tym zostawał gruby pokos, który pewnie trzeba będzie zgrabić.








Ja z uwagi na przegrzanie i przypieczenie póki co pozostałam w domu, słuchając radia, walcząc z muchami i sprzątając to tu, to tam.  Wańka umęczona upałem leżała jak worek na podłodze w salono-jadalni.  Jak już słońce nieco się przesunęło, usiadłam w cieniu na drewnianym krzesełku pod oborą z książką i aparatem na wszelki wypadek i chłonęłam zapachy, nie bardzo dające się zidentyfikować co do źródła, ale piękne i w mieście rzadko spotykane. Taka mieszanka pachnących roślin, rozgrzanych starych desek i świeżego siana.
W pewnym momencie przyleciał pierwszy w tym sezonie fruczak i dosiadł się do stołówki na ostrogowcu.


Przyleciała też widziana podczas poprzedniego pobytu czarna pszczoła, która tak naprawdę nazywa się zadrzechnia fioletowa i jest sporym owadem fioletowo-czarnym, który uznany za wymarły w Polsce, od pewnego czasu zaczął pojawiać się w różnych regionach kraju. Zdjęcie przepalone, skrzydła naprawdę mają głęboki fioletowy kolor, a sam owad jest czarny i błyszczący.



W. jeździł na Bercie jak najęty, po krótkiej odsapce stwierdził, że jeszcze przed płotem przejedzie, bo ostatnio kosił podatnik czyli służby gminne, więc nie wypada, żeby robili to non-stop.

Słońce schodziło coraz niżej, ale i tak z uwagi na porę roku dzień trwał i trwał. Pokręciłam się jeszcze po terenie,o a koło 20.00 W. zmachany stwierdził, że koniec na dziś. Berta to nie zwykłą kosiarka, ma swój napęd i trzeba się nieźle naszarpać, żeby nad nią zapanować, zwłaszcza w tak nierównym terenie. Nie skończył rzecz jasna, ale wykosił już główne trasy przelotowe.

Każdy przygotował sobie swój posiłek, W. oczywiście ukochaną kaszankę, ja filet kurzy, do tego solida micha zielska (sałata wymagała solidnego mycia z ziemi) i chlebek. Do picia chłodne białe winko. I to wszystko, proszę wycieczki, na naszej werandzie! Na której gwałtownie brakowało nam stołu. Przez chwilę myślałam, żeby wywlec ten kuchenny, ale niestety on też jest potrzebny, a wystawianie go to grubsza operacja.
Myślę, że docelowo będzie on stołem werandowym, bo do kuchni chcę kupić jakiś sensowny komplet, w którym stół będzie miał blat na takiej wysokości, że W. siedząc będzie mógł się pod niego wsunąć z nogami, bo teraz siedzi pół metra od blatu i spora część artykułów spożywczych w drodze do jamy gębowej ląduje na podłodze albo na odzieży W.

Ponieważ zajęliśmy obydwa werandowe leżako-fotele, Zębas okazywał niezadowolenie, gdyż jeden z nich użytkował regularnie. Przyniosłam mu za to wyprawioną skórę owczą, która kiedyś była dywanikiem przy łóżku, ale zrezygnowałam z niej, bo zbierała kurz i kłaki psie i kocie koncertowo.
Zębas w mig pojął o co chodzi i walnął się na miekkim futerku na podłodze werandy przybierając wdzięczne pozy. W. stwierdził, że kiedyś była taka moda fotografowania niemowlaków na takim futerku.

Wieczór zapadał, my umęczeni siedzieliśmy i z winkiem słuchaliśmy koncertu żab z pobliskiego rowu, który po deszczach napełnił się wodą. Patrzyliśmy na ptaki wracające na noc do swoich siedzib. W. poziewywał, a raczej porykiwał, więc go ochrzaniałam, że piękna chwili nie umie docenić. W końcu wymamrotał coś w rodzaju: jaki spokój, prawdziwy spokój... i zasnął.

Zabrałam naczynia, wystawiłam jedzenie dla kota za płot SN i po szybkim prysznicu wlazłam pod kołdrę. W. w nocy wrócił do domu, bo go kark rozbolał, ale jakoś nie mógł zasnąć spokojnie, co nie przeszkodziło c.d. w tym, że kolejnego dnia n.










10 komentarzy:

  1. Kolejny bardzo pracowity dzień, ciężko za Wami nadążyć, ale po koszeniu widoki na rabaty robią się coraz ładniejsze. Rohatyniec nosorożec to mój przyjaciel od ładnych paru lat, co prawda dorosłych chrząszczy teraz nie widuję, ale jego pędraki bardzo często spotykam w kompoście i za każdym razem jak go odkopię to go przepraszam i delikatnie zagrzebuję w innej części kompostownika. Ta czarna pszczoła to całkiem ciekawy owad.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Maju, ja latem mam właśnie taki moment, kiedy trawy legną po koszeniu i wszystko od razu lepiej widać. Pędraki rohatyńca też zagrzebywałam, bo sporo ich było w workach ze zrębkami. Niech sobie żyją stworki. Tak, ta pszczołą wygląda niesamowicie. Kolor głębokiej czerni z fioletowym połyskiem. Jest jakieś stowarzyszenie Człowiek i Natura, oni zbierają informacje o zauważonych pszczołach w Polsce określając w ten sposób zasięg jej występowania.

      Usuń
  2. Pracowite z Was pszczółki... Podziwiam, mocno kibicuję ale też i zazdraszczam (oczywiście pozytywnie)tak fajnej miejscówki. My się raczej swoją działką długo nie nacieszymy... Okazuje się, że przez nasz ROD ma przebiegać obwodnica :-( No, tak że ten...
    Ps. Serdecznie pozdrawiam i przesyłam głaski dla sierściuchów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Magdo, nie mamy wyjścia, trzeba zasuwać, bo inaczej przyroda nas pokona :D Miejscówkę faktycznie trafiliśmy fajną, mimo pewnych niedogodności. Przede wszystkim jest daleko.
      O cholerka, jak to? I co, wszystkie działki pod buldożer??? To chyba powinni dać jakieś inne miejsce w zamian? Czy jakieś odszkodowanie. Szukacie czegoś innego?

      Usuń
    2. Zuzia, pod uwagę są brane trzy warianty korytarzowe, które tylko minimalnie się od siebie różnią. Przy jednym jest szansa, że ten cały pas naszych działek się uchowa, ale w pozostałych dwóch na bank ogródki pójdą pod buldożer :-(
      Niby jest coś takiego, że płacą parę groszy w ramach odszkodowania albo oferują inną działkę. Problem w tym, że wszystkie ROD jakie znajdują się na terenie naszej gminy są łakomym kąskiem dla miasta i deweloperów. Boję się, że i nowym miejscem długo się nie nacieszymy :-( W każdym bądź razie będziemy szukać czegoś innego na własną rękę. Zobaczymy... Może uda się znaleźć coś sensownego.

      Usuń
  3. Zmiana niesamowita, bujność i to jest to.Trzeba przyznać do leniwców nie należycie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Misiu, dzięki deszczom w tym roku wszystko wygląda inaczej.Tego trzeba było naszym roślinkom. Z natury raczej jesteśmy leniwi, nie mamy skłonności do szukania sobie roboty, ale na wsi jakoś przyjęliśmy taki sposób spędzania czasu za naturalny. Ja mam zwykle kryzys trzeciego lub czwartego dnia. Wtedy dopada mnie okropny niechciej, ale i tak zawsze wtedy coś dłubnę. W domu lub w ogrodzie.

      Usuń
  4. Pięknie obsadziliście całe włości, widać już ogrom pracy i serca włożonych w to miejsce.
    Pięknie wszystko się zagęszcza i zarasta, domek utonie w morzu zieloności.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jolu większość nasadzeń to pomysły W. Ja nie ma takiej przestrzennej wyobraźni i nie umiem zaplanować, że za trzy czy cztery lata te krzewy się rozrosną, tędy będzie szła ścieżka i ta część połączy się z tamtą. A teraz to właśnie efekt tych wcześniejszych przewidywań.
    Domek już z lekka tonie, ale o to nam w sumie chodziło :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Niewiele jest rzeczy równie upragnionych jak dom tonący w morzu zieloności. :)
    Twój tekst i komentarz przypomniały mi, że wypada zgłosić naszą zadrzechnię do tego stowarzyszenia.

    OdpowiedzUsuń