niedziela, 21 czerwca 2020

W maju jak w raju cz. IV

We wtorek, w dzień wyjazdu kiepsko spaliśmy obydwoje. Obudziliśmy się w okolicach 4.00 i tylko staraliśmy się dodrzemać do jakiejś cywilizowanej godziny. Około 6.00 wyszłam na przechadzkę z aparatem, a W. postanowił rozpocząć dzień smażoną kaszanką.
Poranne obchody czasem przynoszą niespodzianki 



Po przyjściu do domu, zjadłam cokolwiek i w obliczu klęski w Albiczukowskim zobowiązałam się przed samą sobą, że dokonam jakiegoś czynu wiekopomnego czyli wyczyszczę, choćby zgrubnie rabatę przyokienną nr 2. Z uwagi na charakter zarośnięcia, wybrałam widły amerykańskie jako najwłaściwsze narzędzie.
Te rabaty najbliżej domu były robione najwcześniej. Tu historyczne zdjęcie z ich tworzenia 



Przy okazji W. w negliżu...
Potem pozostałe części ogrodu pochłonęły nas i jakoś utrzymanie tych fragmentów w jakim takim porządku odbywało się sporadycznie. Na jakiś czas sprawę chwastów załatwiły zrębki, ale po dwóch latach zrębki się rozłożyły, część roślin podupadła, część rozrosła się nadmiernie i w rezultacie skrupulatnie obsadzone rabatki stały się czymś, co ostatnio trudno nam było ogarnąć.

Zanim jednak przystąpiłam do prac zasadniczych, z lekka osłupiała rozmiarem rozpiździaju, jaki W. wykonał wieczorem poprzedniego dnia, zaczęłam sprzątać tony ziemi ze ścieżki, zła byłam o powyrywane rudbekie, które W. postanowił zredukować. Ze zdumieniem zobaczyłam, że jedną z lawend posadził przy samym ganku, dokładnie tam, gdzie leje się woda z daszku. Zapytałam, czy w związku z tym, że deszcze jednak od czasu do czasu padają, zamierza utopić tę niewinną roślinę? W stwierdził, że w ogóle się nie znam i bardzo dobrze sobie tu lawenda poradzi. Choć dostrzegłam pewne wahanie w jego głosie. Wzruszyłam ramionami, bo to nie pierwsza i zapewne nie ostatnia roślina, jaką W. zmarnował. Najwyżej cichcem ją przesadzę, jak nie zapomnę. Reszta sadzonek z astra i czegoś tam jeszcze leżała sobie na ścieżce, gdzie już zaczynało przysmażać słońce. W. na mój zew przyszedł i niechętnie przyznając mi rację, zabrał ten nabój i odstawił do cienistego kąta.
Przyciągnął mi taczki i dwie wielkie donice, które służyć miały jako zbiornice na chwasty.
Pogoda zwariowana, skwar na przemian z deszczem, no ale przynajmniej pada!
Ta rabata, pod starą jabłonką zawierała hosty, resztki jakichś paproci, floksa szydlastego, żurawek oraz przede wszystkim olbrzymi krzew róży podkładkowej pozostałej po zdechłej róży piennej, dwa miskanty, rozplenicę oraz krzewuszkę. Kilka ładnych lilii, słoneczniczki, irysy tubylcze w kolorze niebieskim, tawułę japońską i w roku przy studni  tawułę z tych biało kwitnących.
Do wywalenia miałam perz i jakieś inne trawska, mlecze oraz kuklik. Póki co dało się jakoś wydzierać, dopóki nie doszłam do krzewów, gdzie musiałam się wczołgiwać praktycznie pod gałęzie. 

W. udał się do byłego warzywnika, gdzie na rabacie trawiasto-bylinowej zabrał się za sadzenie sadzonek warzyw, w tym pomidorów. Ja w ramach płodozmianu szorowałam szuflą ścieżkę ceglaną, chcąc pozbyć się ziemi nawalonej przez W., co zaskutkowało tym, że odkryłam sposób na pozbycie się, przynajmniej części nadziemnych chwastów wyrastających spomiędzy cegieł. Szufla ścinała je tuż przy powierzchni, co oszczędzało mi żmudnego dłubania.
Ścieżka i okolice





W ramach krótkiej przerwy zjedliśmy lody, które czekały od poprzedniego dnia w zamrażalniku, więc wymagały najpierw lekkiego odmrożenia, bo były w stanie skamieniałości zlodowaciałej.

Znienacka najechał Janek i wraz z W. poszli się naradzać w sprawie dalszych prac. W. wtajemniczył go także w plany konstrukcyjne podpory na wiciokrzewy przy placyku biesiadnym, ponieważ Janek był niezbędny do zmontowania ramy tej konstrukcji z elementów drewnianych.

Dokończyłam odchwaszczanie, choć nie weszłam już w skrajny odcinek przy studni, bo tam jedno w drugie wrasta i nie chciało mi się już tam pełzać.Odkryłam za to drobniuteńką hostę, którą udało mi się odsłonić z nadzieją, że się rozrośnie i choć trochę zapobiegnie zachwaszczaniu.
No i tak to wyglądało patrząc na koniec jabłonkowy przed deszczem



I po deszczu

Przyjemnie jest patrzeć na hosty, które mają całe liście, nieposzatkowane przez ślimaki.

Potem przystąpiliśmy do wykaszania, tzn. W. wykaszał, a ja trochę grabiłam ten pokos. Czyściłam też chodnik z płyt miedzy przyokiennymi wyrywając kępy trawska spomiędzy płyt. Można już było swobodnie przejść.
W. uwolnił mi taczkę z chwastów, więc załadowałam widłami kolejną porcję. Zdecydowałam, że róże podkładkową trzeba bezwzględnie pozbawić części gałęzi, tych najniższych i najbrzydszych, oraz związać ją jakoś do kupy. Poszukiwania ogrodniczej taśmy jutowej skończyły się niepowodzeniem. W rezultacie ja chlasnęłam róże, a W. wydłubywał stare taśmy mocujące ładunek na pace, które zamierzał poświęcić do skonstruowania czegoś w rodzaju odciągu, wbijając ukośne paliki za krzewem. Klnąc na kłujące i plączące się gałęzie, udało nam się jakoś owiązać krzew i przyczepić taśmą do palików.

Żeby nie było zbyt dużego kontrastu, z grubsza opieliłam także przyokienną 1, gdzie po prostu wykopałam co większe skupiska trawska. Byłam całkiem zadowolona z efektu, a W. stwierdził, że odwaliłam kawał roboty. 
Powojniki pięknie rosną, odwdzięczając się co roku za uratowanie z umieralni w jakimś markecie.

Umyliśmy się fragmentarycznie i zjedliśmy obiad. Po odsapce poobiedniej przenieśliśmy się na front, gdzie W. skosił trawę na tym placku miedzy płotem a Albiczukowskim, którą teraz ja grabiłam wywalając ją własnie pod płot, bo W. gromadzi tam wszystkie odpady zielone czyli tworzy coś w rodzaju wału permakulturowego. W. sadził tymczasem przywiezione iglaki-zdechlaki, które tu miały zdecydować, czy chcą żyć czy jednak rezygnują. Kilka z takich zdechlaków odżyło na wsi, więc nadzieja jest.
Skwar niemiłosierny przeplatany epizodami deszczu.










Patrzyłam z bólem serca na Albiczukowski i zastanawiałam się czy da się go uratować a jeśli tak to jakim kosztem... W. widząc moje spojrzenie zapewniał, że będzie dobrze i on doprowadzi to miejsce do ładu.

Zakwitły dwie róże NN, pozostałe zbierają się i mam nadzieję na kolejny przyjazd, kiedy większość będzie kwitła.



Byliśmy już z lekka wykończeni. W. znalazł zagubione szelki do wykaszarki i postanowił jeszcze poszaleć w chaszczach. Szelki, dla porządku wyjaśniam, były na swoim miejscu, ale ponieważ nie leżały na oczach tudzież pod nogami, W. omiatając sień wzrokiem ich nie zauważył i na tej podstawie uznał, że zginęły.

Ja natknęłam się na porzucone resztki sadzonek W. których nie wykorzystał, wybrałam sporą kępkę inwazyjnego astra i postanowiłam go gdzieś zagospodarować. Przyszło mi do głowy, że na podokiennej zawsze zostaje taki byle jaki kawałek między jaśminowcem a ścianą ganku. Przy samej ścieżce posadziłam w ubiegłym roku irysy, które ładnie zakwitły w tym sezonie, uporządkowałam więc kawałek za nimi i posadziłam tego astra a także, bez większego przekonania siewkę przegorzana, którego wydłubałam ze ścieżki. Korzeń nie był zbyt imponujący, ale nie miałam nic do stracenia. Podlałam wszystko obficie z konewki.

Zamiotłam po raz nie wiem który ścieżkę, patrząc jak znów nadciągają chmury.

W. udał się na pokrzepiającą drzemkę, co w dniu podróży jest bardzo potrzebne. Ja jeszcze z sekatorem poszłam na autorską, gdzie do wycięcia były odrosty przy pniu migdałka trójklapowego.
W. w telefonicznych uzgodnieniach z jakimś panem Bartkiem zaplanował po drodze odbiór paneli drewnianych od producenta gdzieś w okolicy Mińska. Panele miały czekać u ciecia. Zatem powinniśmy wyjechać nieco wcześniej, żeby się po nocy nie błąkać po zakamarkach województwa mazowieckiego.

Nad polami za drogą dramatyczne niebo. 



Popodlewałam jeszcze raz wszytko, co posadziłam. Na podoborowej dostrzegłam bodziszka z tych żałobnych, innego niż wszystkie do tej pory posiadane, ponieważ miał kolor wpadający w granat a nie w fiolet. Odchwaściłam go i oczywiście wyrywając przy okazji kawałek ze szpetnym słowem na ustach, poleciałam od razu, żeby ten kawałek gdzieś posadzić.



No to teraz jeszcze wycieczka po terenie









Teraz świat równoległy, czyli warzywnik i truskawnik u Bożenki. Szoku można doznać :D




A tu już z powrotem w dżungli. Rabatka w sadku


Łażąc po ogrodzie natknęłam się na co najmniej 5 różnych lilaków w typie Palibina, o różnie wybarwionych kwiatach tzn mniej lub bardziej fioletowych. Poza tym przyjrzałam się krzakowi przed domem, po lewej stronie werandy. Ma białe kwiaty, ale drobne i pojedyncze, chyba nie widziałam wcześniej takiego, ale kiedyś pewnie po wsiach to był normalny widok.


W. wylazł z domu i po krótkim namyśle przyciął jeszcze forsycję podoborową oraz kolkwicję, której gałęzie wstawił do wiadra z zamiarem zawiezienia jej do Warszawy, bo kwiaty nadal w znakomitej większości były w pąkach. Nie miałam złudzeń, że uda się dowieźć ją w stanie nadającym się do wazonu i nie pomyliłam się. Zapakowana w foliowy worek nie utrzymała świeżości i na drugi dzień i tak trzeba ją było wywalić.

Poogarniałam sypialnię, rozpoczęłam pakowanie. W. biegał z wężem i podlewał na frocie posadzone warzywka i iglaki. Od wschodu nadciągała czarna chmura, zaczął padać deszcz, ale W. dzielnie sterczał z wężem. Do momentu, aż solidnie lunęło. Padło mocno, ale tym razem burzy nie było. Potem wyszła blada tęcza.


Irys, który cały pobyt się zbierał, wreszcie się rozwinął.



Zebraliśmy graty i wieczorową porą udaliśmy się w drogę powrotną. Gdzieś między Wisznicami a Radzyniem W. odwrócił do mnie głowę i zapytał czy dom zamykałam. Ja otworzyłam oczy, bo niby jak to miałam zrobić, skoro klucze ma W. Odtworzyliśmy wydarzenia z ostatnich chwil na wsi i wyszło nam, że ja poszłam otwierać bramę, W. wyjechał z podwórka i dom został otwarty.
Telefon do Michała zaowocował informacją, że klucze Bożenkowe ma Janek, który bierze prąd z domu.
W. zadzwonił zatem do Janka i uzgodnili, że ten drugi podjedzie i dom zamknie.
Zawsze musi być jakaś przygoda...
Z wycieczki do Mińska W. zrezygnował, bo odechciało mu się zjeżdżania z trasy. Uznał, że odbiór paneli jakoś inaczej zorganizuje.
Całą drogę towarzyszyły nam atramentowo-czarne chmury, z których od czasu do czasu padał deszcz.
Zatrzymaliśmy się jak zwykle przed Kałuszynem, gdzie W. wspomógł się kawą, a ja wysikałam psy. Do domu dotarliśmy około 22.00 a zatem - do następnego razu!








5 komentarzy:

  1. Jesteś pewna, że to miejsce relaksu, a nie karna kolonia? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasem dochodzę do wniosku, że różnica jest niewielka :)

      Usuń
  2. Ja tam nie wiem czego Ty chcesz od Waszego ogrodu, mnie bardziej podoba się ten busz niż takie wylizane rządeczki u Bożenki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Maju, nam te się podoba bardziej busz, ale żeby nie wrócić do stanu z dnia kupna, to trzeba go co nieco ujarzmiać :D

      Usuń