niedziela, 7 czerwca 2020

W maju jak w raju cz. II

Niedziela, zgodnie z zapowiedziami z Radia Lublin, rozpoczęła się deszczowo. 

Przypomniałam sobie, jak w mieście  zwykle zaczynałam dzień od spaceru z lesie z psami, a potem Trójka: pan Mann i jego Piosenki Bez Granic, Jan Młynarski z Dancing, salon, ulica, Dariusz Bugalski i Wszystko co najważniejsze i na koniec Siesta pana Kydryńskiego. Wieczorem jeszcze Baszka Marcinik i letnie audycje z Teatru Atelier  wraz z Andre Ochodlo. Znów odczułam dojmującą stratę czegoś, co było rytmem wielu moich niedziel i nawet kiedy nie mogłam słuchać, to wiedziałam, że ci wszyscy ludzie i ta muzyka gdzieś tam są. A teraz...kraj podzielony, radio podzielone, nie do posklejania to wszystko.

Poranna kawa też mi nie wyszła, bo coś się stało z kawiarką. Trudno uwierzyć, bo w końcu to urządzenie składa się z trzech zasadniczych części. Próbowałam założyć sitko odwrotnie, ale też nic. Syczało, bulgotało, ale kawa do zbiornika nie leciała. Wkurzona zaparzyłam sobie trzecią porcję w zwykłym dzbanku.
Do kanapki wzięłam kawałek tego sera gruzińskiego, całkiem niezły, na szczęście nie słony.
W. dosypiał jeszcze, a ja wylazłam na werandę.

Wilgoć rozpanoszyła się na świecie. Czyli bóg ogrodników wysłuchał naszych próśb błagalnych i może to będzie pierwsza od trzech lat mokra późna wiosna.





W. ruszył się z łóżka, bo przypomniał sobie, że dziś występuje w telewizji. Zmontował sobie coś do jedzenia i kawę. Zamierzał udać się do Bożenki, żeby obejrzeć Maję w Ogrodzie. Ja odmówiłam, bo jakoś tak nie chciało mi się o poranku odwiedzać sąsiadów. Tym bardziej, że Michał stwierdził, że oni do kościoła, więc niech W. przyjdzie i posiedzi. No już samemu u kogoś w domu to mnie się totalnie nie widziało. I...tam jest tak czysto! Tak sterylnie, nie do wiary. Nie lubię takich miejsc. Tzn. miejsca mogą sobie być, ale przebywanie w nich to dla mnie męka. 

Zabrałam się zatem za mycie okna w sypialni, bo pył z werandy, deszcze i muchy zrobiły swoje. Trochę się namęczyłam z tymi nieotwieralnymi częściami, ale jakoś się udało. Tyle że skończył się płyn do szyb. Potem obejrzałam dokładnie kawiarkę i ucieszyłam się, bo okazało się, że faktycznie, za pierwszym razem założyłam sitko na odwrót, co spowodowało naładowanie fusów do tego metalowego trzpienia przez który sączy się produkt finalny do górnego dzbanka kawiarki. Przy pomocy śrubokręta oczyściłam rurkę i całość odstawiłam na ociekacz.

W. wrócił po jakimś czasie zadowolony, konferując przez telefon z siostrą. Bo oczywiście rodzinka też oglądała. Podobno nawet mamusia nie skrytykowała. Jednakowoż zdaniem W. wyszło rzeczywiście dobrze, choć formuła programu nie pozwala przejąć mu inicjatywy, co jest z założenia, zdaniem W., błędem. Innymi słowy dużą część słowotoku wycięli. 

Po zrelacjonowaniu wszystkiego ze szczegółami, W. zajął się obiadem czyli wyciągnął kawał owieczki z zamrażalnika oraz drugim śniadaniem czyli jajecznicą z boczkiem i cebulą. Boczek wędzony wielce apetycznie pachnący, jak to W. określił, jak nielegalnego uboju.

Ponieważ pogoda nadal była deszczowa, zasiadłam  na werandzie z herbatą i jakąś lekturą. W. szalał w kuchni z przerwami na odpoczynki na kanapie w przerwach technologicznych procesu kulinarnego. Ja patrzyłam głównie na zamglony z lekka widok wokół.  
Około południa zza mokrej ściany krzaków wyłonił się znienacka jakiś facet i stanąwszy pod werandą, ukłonił się grzecznie. Jak możecie sobie wyobrazić, byłam nieco zaskoczona, poza tym byłam ubrana w strój piżamowo-szlafrokowy. Facet był mi kompletnie nieznany i nawet przemknęło mi przez myśl, że to jakiś domokrążca, który będzie chciał jakiś datków.

Odkłoniłam się i spytałam, w jakiej sprawie się pan pojawił. Pan odpowiedział, że on do męża. Zaczęłam w myślach szukać jakiegoś powiązania ze słowem "mąż" i przyszło mi do głowy, że może mu chodzić o W. Wstałam zatem z leżaka zaciągając poły szlafroka i weszłam do domu zapraszając jednocześnie pana pod dach, bo wciąż padało równo. 
W. wywołany przywitał się z panem i z krótkiej wymiany zdań wywnioskowałam, że facet jest W. znany, a co więcej, jest to pan Dziunek, czyli nasz fachowiec dekarski. Wypachniony i wygolony przy niedzieli.
Pan Dziunek przyjechał w niedzielę korzystając z naszej obecności coby się rozliczyć i w tym celu wyciągnął jakie zwitki  rachunków i wyjaśniał, co gdzie kupował, za co była już zaliczka i w sumie zakończył kwotą, którą W. uiścił. Potem już w luźnej rozmowie pan Dziunek dodał z niejakim zmieszaniem, że obróbka, którą zrobił średnio mu się podoba i że już na własny koszt zrobi nam taką artystyczną koronkę w formie koniczynki. Popatrzyliśmy z W. na siebie z niedowierzaniem, bo fachowiec oferujący coś na swój koszt, to rzecz nam kompletnie nie znana. Pan Dziunek, a w zasadzie Józef jak odczytałam z rachunków, błędnie zinterpretował naszą wymianę spojrzeń jako objaw zwątpienia i z mocą stwierdził, że to będzie naprawdę ładna dekoracja i on zaraz pójdzie do samochodu po album ze zdjęciami i nam pokaże.  W albumie była kolekcja zdjęć z różnych realizacji pana Józefa, głównie były to złote kopuły cerkwi, wrota z wytłaczanej mosiężnej blachy itp. Pan Józef skaczący na wysokości, wiszący na tych kopułkach podczas prac wzbudził nasz niekłamany podziw.  Pokazał też zdjęcia tych misternie wytłaczanych blach, które robi jakiś jego kolega. Generalnie nie były to tanie rzeczy.

W końcu znaleźliśmy zdjęcia tych koronek czyli wąskich pasków blachy instalowanych wzdłuż brzegu dachu i wyciętych w jednolity wzór. Na Podlasiu często robiło się to po prostu z drewna. Pan Dziunek w drewnie nie robi, więc zrobi z blachy.
Rzeczywiście wyglądało to fajnie i zgodziliśmy się bez wahania. 

Pan Dziunek zatem zadowolony skomentował jeszcze nasz ogród. Otóż ni mniej ni więcej tylko stwierdził, że to taki prawdziwy wiejski ogród i choć pewnie wiele w nim pracy, to przypomina taki ogród jak to kiedyś miał taki tutejszy malarz, Albińczuk. Po usłyszeniu tego nieco przekręconego nazwiska swojego guru W. zamarł na chwilę, a potem zaczął przejawiać ochotę wyściskania pana Dziunka i noszenia go na rękach. Powstrzymywał się z całych sił, ale wyraźnie świecił własnym, coraz jaśniejszym blaskiem. 
Zaczął szybko mówić, że my właśnie znamy, wiemy, kochamy. Byliśmy nawet tam, gdzie kiedyś był  słynny ogród. Pokazaliśmy panu Dziunkowi wydruki na płótnie kilku obrazów. W. popadł w ekstazę. Pan Dziunek zresztą mimochodem wspomniał, że sam też trochę maluje, tak dla relaksu.

Wreszcie Pan Dziunek zakończył wizytę obietnicą podjechania w chwili wolnej i zrealizowania dodatkowej usługi. Poza tym na prośbę W. i bez dodatkowego wynagrodzenia (znowu!) zobowiązał się do zaklejenia nieszczelności w dachu domu,  ale i tak stwierdził, że blacha , jaka mamy to jest rzecz nie do zdarcia. Podwójny ocynk.
W. stanął w progu i natchniony zakomunikował, że chuj tam z telewizją i innymi takimi. Ten oto skromny rzemieślnik ze Sławatycz właśnie powiedział mu zawodowy komplement życia.  Że jego zmysł ogrodniczy go nie zawiódł i to co wspólnie (no, ja myślę!) zrobiliśmy okazało się być tym czym być miało. Czyli kto jest "debeściak"? Wiadomo!
Doskonale wiedziałam, że to faktycznie dla W. wielka rzecz i dowód najwyższego uznania.

Gdy emocje już opadły (jak po wielkiej bitwie kurz), W. zabrał się za gotowanie krupniku, a ja z okazji przerwy w deszczu wyruszyłam na rabatę przy płocie SN z zamiarem odchwaszczenia. Godzinkę popracowałam usuwając trawska, trochę podagrycznika, gwiazdnicę, jakieś takie coś co śmierdzi i  pokrzywy. Generalnie wszystko ozdobne rosło zadowalająco, przypomniałam sobie ten ugór z resztkami desek, jakichś betonowych klocków i szutrem, który służył do wysypania podkładki pod instalację wod-kan. A potem sadzenie tych niedużych roślin w dołach wykopanych w zielsku, cierpliwe odchwaszczanie wokół zrębkowanie...Opłacało się.

Ptaszki śpiewały, perliczki od czasu do czasu skrzypiały.

Zostawiłam tylko zwarty placek perzu przy samej oborze, bo to była robota dla W.
Słońce momentami świeciło mocno, momentami napływały chmury. W pewnym momencie chmur napłynęło sporo, w dodatku wszystkie miały kolor śliwki węgierki. Podmuchy wiatru zwiastowały coś konkretniejszego niż zwykły deszcz. Dopieliłam zaplanowany fragment i już w ostatniej dosłownie chwili wskoczyłam pod dach ganku, kiedy lunęło z nieba. W. w domu drzemał, ale gwałtowny szum wody o dach wyrwał go ze snu. Patrzyliśmy jak ściana wody rozlewa się za oknami, za chwile dołączyło bębnienie gradu. Z rzygaczy werandowych lały się strumienie wody pod dużym ciśnieniem. Po 10 minutach wszystko się skończyło i znów można było wyjść do pracy. 

Skończyłam rabatę, kiedy W. zawołał mnie na obiad, na który zaserwował gulasz z baraniny z kaszą gryczaną. Potrawę uznał za nieudaną, zupełnie nie wiem dlaczego, bo bardzo mi smakowała. W. coś tam marudził, że mięso suche, bo najpierw trzeba je "zamknąć" podsmażeniem na patelni, a potem dusić. No takie tam dyrdymały, których ja nie pojmę. Dla mnie sam fakt, że ktoś mi cos ugotował i podał to już jest szczęście. Otworzyłam więc butelczynę wina i poradziłam mu, żeby się przymknął i jadł. 

Po obiedzie deszcz znów zaczął padać, nie tak gwałtownie, W. zatem udał się po lody. Pewnie poza tym chciał zakosztować słodyczy komplementów od pani z lodziarni, która oczywiście oglądała program. 
Ja z kolei sobie odpoczęłam, a po powrocie W. i ustaniu opadu W. zabrał się za odchwaszczanie rabaty w sadku, ja pokręciłam się  z aparatem i próbowałam utrwalić niewidzianą dawno tęczę. 




Słońce to pokazywało się, to chowało. Przepraszam za jakość kolejnych zdjęć, ale nie zauważyłam, z mam założony nieodpowiedni obiektyw. Albo zauważyłam, ale nie chciało mi się wracać do domu i zmieniać. Tak, chyba druga opcja jest prawdziwa :-)
Tu widok na werandę od strony kwasolubnej, która jest za moim lewym ramieniem. Akurat ten fragment na zdjęciu jest dziki i zaniedbany, bo tu będzie prawdopodobnie nowy zestaw drenów do zbiornika oczyszczalni. Stos zasieków jest obecnie siedliskiem ptaków.


 Tu na pierwszym planie kwasolubna i ścieżka w stronę małpiarni.



Tu widok na przyokienne



Cienista



To już pokazywałam


Widok spod spichlerza w stronę sadu/domu

Tu z kolei widok na krzaki pod spichlerzem z dereniarni



Tu wiadomo


 Widok z ganku wejściowego.





Powojnik Mme Julia Correvon już daje czadu



a Polish Spirit zaczyna otwierać kwiaty.


JP II mimo że jednopędowy, wysilił się całkiem nieźle.


Ale najpiękniejszy był Janny pod samym domem na roku cienistej



Lagoon pod stodołą też super.



Zakwitł jeden z irysków SDB od Verki

oraz jeden z tych od Bożenki


I cała masa takich nie wiadomo skąd.


Generalnie z prognoz wynikało, że deszcze będą. Podnawoziłam zatem róże przywiezionym nawozem do roślin kwitnących, kilka rabat zasiliłam rzutowo. 

Róże:
taka jakaś pod płotem frontowym NN



I Stanwell Perpetual w pąkach



Jeszcze krzoki:




Na kolkwicję czekaliśmy, niestety przed naszym wyjazdem nie rozkwitła w całości.


Jarząb jadalny odmiany Moravskaja Krupnopłodnaja.


Krasavitsa Moskvy ścięta bezlitośnie przez W. kosą spalinową potrzebowała trzech lat żeby się odrodzić i zakwitnąć. 

Potem wróciłam do domu i ogarnęłam nieopisany burdel w kuchni, wykąpałam się i poszłam do łóżka. 
W. dłubał jeszcze w ogrodzie, na chwile wpadł do domu po gitarę, to jest, pardon, po sekator. Oba psy też padły jak mniejsze i większe zwłoki, a ja już nie słyszałam kiedy wrócił W., choć pewnie było to zanim c.d. zdążył n.









  



8 komentarzy:

  1. Wszystko niesamowicie się rozrosło, Pan Dziunek prawdę rzekł

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda? Czasem zdumiewa mnie, kiedy to wszystko tak skoczyło.
      Wiem :)

      Usuń
  2. Trafnie mistrz Pan Dziunek pochwalił Mistrza a i Ciebie te pochwały uniosły ponad ziemię, takie słowa rekompensują trud włożony w glebę. Coraz piękniej u Was.

    OdpowiedzUsuń
  3. Potrafisz tak opisać, że widziałam W jak fruwając błyszczy. Co do fotek, to nawet gdy zapomnisz zmienić obiektywu, to i tak o 150% lepsze niż moje ;) Ogród cudny, a ukochane irysy odjazdowe.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jaki świetny wpis, jak deser po dobrym obiadku.
    Pan Dziunek cenę podał zawyżoną, a że się nie targowaliście, to dorzucił gratisy, żeby mu się i na poziomie moralnym zbilansowało. Porządny chłop.
    /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
  5. Nazbierało mi się zaległości u Ciebie i sobie nadrabiam, umilając niedzielne przedpołudnie... Czerwcowy Ogród wygląda zjawiskowo, szczególnie na Twoich fotkach.
    Pomyślałam sobie, że chyba dobrze czułabyś się u mnie na wiosze, bo wiecznie mam bajzel :) - jak przyjeżdżam na weekend to wolę grzebać w ogrodzie niż wycierać kurze :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Pan Józef poznał się na Waszym trudzie, Waszych inspiracjach i kierunku, w którym zmierzacie z Waszym ogrodem! To musiało być fantastyczne i niespodziewane przeżycie!

    OdpowiedzUsuń