niedziela, 7 czerwca 2020

W maju jak w raju cz. III

Rano udało mi się pospać, choć lepiej by mi się spało, gdybym budzik w telefonie wyłączyła. Ale udało mi się jeszcze zdrzemnąć godzinkę i o 7.00 zaczęłam powolny rozruch od karmienia kota, który pojawił się jak na zamówienie.

Na początek dnia zestaw niebieski.





W. przy śniadaniu obdzwonił fachowców czyli Janka i pana od okien, a następnie udał się po zakupy na targ.

Ja zgodnie z niepisanym planem, uzbrojona w dziabkę (wielce pożytecznego widelca znów nie zabraliśmy) poszłam do Albiczukowskiego, który zachwaszczony był niemiłosiernie. Rozpoczęłam od strony werandy, czyli tam, gdzie były najmłodsze nasadzenia. Dziabałam zawzięcie i już czułam, że łatwo nie będzie. No i nie było. Przez dwie godziny, porykując sobie pod nosem piosenkę Kazika "Idę prosto, nie biorę jeńców żadnych. Idę prosto dopóki nie padnę" zrobiłam może z jedną szóstą całości i to tylko dlatego, że był to najmniej zarośnięty fragment. Próby wbicia się w te bardziej zarośnięte kawałki skończyły się fiaskiem. Korzenie chwastów stanowiły kożuch dla mnie nie do przebrnięcia, przerosły byliny i po kilku rozpaczliwych próbach, prawie ze łzami w oczach poddałam się. W zasadzie należałoby wszystko wykopać, oczyścić i posadzić na przerytym i oczyszczonym placu raz jeszcze. Co oczywiście nie wchodziło w grę. Ale ja, mimo że wielokrotnie odchwaszczałam tę rabatę i jakoś dawałam radę, tym razem oddałam bitwę walkowerem.



Przy okazji obdziabałam nieco z chwastów takiego iryska


Żując gorycz porażki poszłam wyżalić się do W., który właśnie nadciągnął z zakupami. Dał mi na pocieszenie czereśnie, które jednak nie były smaczne. W. stwierdził, że one z Mołdawii. Tak przynajmniej informowała sprzedawczyni. W. pocieszył mnie, że on się z chwastami rozprawi i żebym się nie martwiła. Mnie było okropnie szkoda tych wszystkich roślin i mojej ciężkiej pracy przez kilka ostatnich lat. 

Nastawiłam żarcie dla psów, bo to przywiezione z miasta już się skończyło. 
Odgrzaliśmy sobie ostatnia porcję wypieków gruzińskich, do tego herbata i pączek na deser. Lody też oczywiście były, ale postanowiliśmy zachować je na później wstawiając do zamrażalnika. 
W. kupił także jakieś metalowe części, potrzebne do montażu ramy, do której podwaliny tworzyliśmy podczas poprzedniego pobytu. 

W. postanowił ostatecznie rozładować samochód czyli wywalić worki ze zrębkami i klatkę z kogutem. 
Oto rzeczona klatka. I kogut.


W środku jest jeszcze drugie ptaszysko. Jest to, jak się domyślacie, dzieło zaprzyjaźnionego art-złoma czyli pana Zbynka. Straszliwa ta konstrukcja ma posłużyć jako podpora do New Dawn, która jesienią straciła naturalne wsparcie w postaci suchej jabłonki. Jabłonka się obaliła i róża, która po dwóch latach sterczenia bez ruchu, nagle przypomniała sobie o docelowych rozmiarach, wymagała pilnie nowej podpory.

Ja co prawda wyobrażałam sobie, że będzie to coś w rodzaju prostej kraty do rozpięcia pędów, ale jak widać pan Zbynek musi zawsze zabłysnąć talentem i innowacyjnością.
Zdjęliśmy konstrukcję z samochodu i przenieśliśmy w miejsce docelowe. Najpierw jednak trzeba było wbić w ziemię cztery stalowe rury, do których wetknęliśmy pręty dolne klatki. Potem przystąpiliśmy do układania róży, która znalazła się w środku konstrukcji. No i tak


W. zabrał się za uruchamianie podkaszarki, choć trawa była już w takim stadium, że i dla Berty byłaby już robota. Ale Berty nie zabraliśmy. Ja po odsapce ruszyłam na kwasolubną, gdzie odchwaszczało się znacznie lepiej. Likwidowałam zarzewia perzowe w postaci pojedynczych kłączy lub zwartych kępek. Gruba warstwa zrębek zabezpieczała przed wnikaniem korzeni głębiej  do ziemi. 
Zrobiło się niesamowicie ciepło, w zasadzie żar lał się z nieba. 

W. przyszedł odchwaszczać były warzywnik będący teraz rabata trawiasto-bylinową i szczerze użalił się nade mną, w gumofilcach i koszuli z długim rękawem. Ja wolałam jednak ten strój z uwagi na zabezpieczenie przed owadami, kolcami itp. Rwaliśmy sobie zielsko, ja głównie kukliki, glistniki i przytulię czepną, hit każdego sezonu.
Różanecznik Flava niestety wyglądał coraz marniej, chyba jednak tym razem spróbuję go wykopać i zawieźć do miejskiego na rekonwalescencję. 
Walka w Albiczukowskim dała mi się solidnie we znaki, więc dotarłam do pewnego momentu i sił mi już zbrakło. Wróciłam do domu, zamieszałam w garnku z psim jedzeniem. W. co prawda marudził, żeby jeszcze zgrabić to co on skosił, ale ja już odmówiłam współpracy. 
Na zachodzie zaczęło się chmurzyć.
Zaczęło kropić, ale W. twardo dziabał. Chciał jeszcze posadzić pomidory i cukinie w postaci sadzonek zakupionych na bazarze.


Ochłodziło się, usiedliśmy z Zebasem na werandzie, tzn. on wskoczył na leżak, a ja przycupnęłam na progu. Wstałam jednak, zrobiłam herbatę, opatuliłam psa kocem i sama zarzuciłam coś na grzbiet. 

Rozpadało się solidnie. W. zbierał manatki z ogrodu, ja zmarznięta rozpaliłam pod kuchnią, z której zaczęło po chwili promieniować przyjemne ciepło.  Przystąpiliśmy do przygotowania obiadu, który bazował na kaszach: gulasz z wczoraj oraz krupnik.  W ramach pocieszenia wypiłam jeszcze piwo.

W. zarządził relaks, a ja w okienku deszczowym postanowiłam na Autorskiej dosadzić jeszcze kilka bylin z tych przywiezionych z miasta. Wybrałam łubin, przetacznikowca i ostróżkę. Przy okazji zlikwidowałam co większe chwasty, patrząc z zadowoleniem, że byliny ładnie nabierają masy. Róże zaczęły regenerować się po przymrozkach. Deszcze spowodowały nasiąknięcie pryzm ułożonych z darni i z jednej ziemia osypała się na rabatę, ale nie spowodowała jakichś szkód, odkopałam tylko jedną przysypaną żurawkę. Przy okazji zauważył, że darń zerwana pod Autorską już ładnie się przekompostowała i niedługo będzie można przystąpić do demontażu tych pryzm. Tylko cholera wie, co z tą ziemia zrobimy...

Wzięłam aparat i poszłam na spacer. Przy kwasolubnej dostrzegłam Bożenkę, która u siebie coś tam pieliła, jakieś niewidoczne ludzkim okiem chwasty. N płocie siedziała jej kotka, która popatrzyła na mnie nieufnie, ale nie uciekła. Porozmawiałyśmy o naszych ogrodowych doświadczeniach, kotka spokojnie siedziała obok. Podobno stała się domatorką po sterylizacji, siedzi sobie w pokoju na fotelu i chyba jakoś w świadomości Bożenki ustabilizowało się przekonanie, że kot może być członkiem rodziny. 

Przyjrzałam się kwasolubnej, która całkiem nieźle się prezentowała, co było niejakim pocieszeniem po porażce na Albiczukowskim.




Poletko oczyszczone przez W. prezentowało się następująco


Teraz trochę fotek z miejsc różnych















Kaliny Roseum i głóg Paul Scarlet








W szpalerze irysów na przedokiennej bliższej sterczał irys, który miał bardzo ciemny pąk i odkąd przyjechaliśmy, czekałam aż się otworzy. No, ale ta cholera ni hu-hu. Pąk pęczniał, wydłużał się, ale otwierać się nie zamierzał. Liczyłam, że zobaczę kwiat przed wyjazdem. O szczęście niepojęte, jeden płatek się odchylił!



Posiedziałam chwilę na ganku patrząc jak ptactwo szaleje. Dobrze im tu chyba, tyle kryjówek, miejsc do gniazdowania.
Takie puchate młodziaki



Wreszcie weszłam do domu, ogarnęłam kuchnię, zrobiłam herbatę, potem poszłam pod prysznic i do łóżka. 
W. nadciągnął i oznajmił, że oczyścił jeszcze jedną rabatę, mianowicie takie poletko za sadkiem na wysokości Alei Bzów. Wielosił, który sadzony w miejskim za każdym razem kończył żywot- tam rośnie wspaniale i nawet zaczyna kwitnienie. 

W. w szale kopania postanowił oczyścić jeszcze fragment przedokiennej, gdzie przy placyku biesiadnym zagnieździła się wielka kępa jasnoty i tego czegoś śmierdzącego, co kwitnie na fioletowo. Udał się na poszukiwanie wideł amerykańskich. Ja słuchałam w RL jakiejś koszmarnej audycji "Polska na czasie", gdzie nadawano tak beznadziejną, niby jakąś hip-hopową muzę z tekstami tak głupimi bezdennie, że z utęsknieniem czekałam na koniec tego dziadostwa, nie mając siły już wstawać i przełączać na inną stację. Niestety radosny pan zapowiadający oznajmił, że po serwisie informacyjnym o pełnej godzinie będzie kolejna cześć audycji. Nie wytrzymałam i wyłączyłam radio zaraz po informacji, że urząd marszałkowski przyznał w tym roku nagrody swoim pracownikom za 6,5 mln złotych.

Życząc panu marszałkowi wszystkiego najlepszego zasnęłam, a c.d. już sobie cicho przycupnął zanim następnego dnia n. 








2 komentarze:

  1. Cześć Zuzia! Ja tylko chciałam się przywitać i lecę czytać/nadrabiać zaległości. Udanego weekendu :-)!
    Maggie z ZZ

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej Maggie, właśnie kończę ostatnią część majowej relacji i zabiorę się za czerwiec :)

      Usuń