niedziela, 30 lipca 2023

Nieoczekiwany początek lata cz.I

 We czwartek 8 czerwca mieliśmy wyjechać z miasta o świcie, aby uniknąć jazdy w upale. Koty zamknęliśmy już wieczorem poprzedniego dnia, a ponieważ z rzadka ostatnio bywały w domu na dłużej, wykorzystały czas ograniczenia wolności na odsypianie deficytów.   

Sporo czasu zeszło na pakowaniu, podlewaniu roślin zarówno tych domowych jak i doniczkowców zewnętrznych, finalnie wyjechaliśmy około 7.30 Tym razem roślinność na pace prezentowała się nad wyraz skromnie, wieźliśmy dwa powojniki i kilka host z własnego rozmnożenia.  Zresztą jechaliśmy z duszą na ramieniu, ponieważ większość kraju sucha była jak wiór i zastanawialiśmy się, co też zastaniemy na miejscu. Jechało się póki co całkiem dobrze, na krótko zatrzymaliśmy się na stacji w Rykach, gdzie tym razem tankował W., kawę oczywiście. 

Jechaliśmy i patrzyliśmy na skutki braku opadów, czerwiec zamiast bujną zielonością witał nas pożółkłymi trawami i kurzem.

Dotarliśmy około 11.00, na miejscu tez widać było, że dawno tu nie padało. Chociaż trawa wyrosła przez ten miesiąc naszej nieobecności całkiem nieźle i zaczęłam się zastanawiać, czy kosiarka sobie poradzi z tym stepem. 

Samochód ustawiliśmy w cieniu klonu, wypakowaliśmy zwierzaki i ruszyliśmy na obchód. Kwitnienie kalin i krzewuszek nas ominęło, kwitły jeszcze resztki irysów, na jaśminowcach otwierały się dopiero pierwsze, pojedyncze kwiaty. Natomiast róże były chyba w szczycie kwitnienia, choc oczywiście nie wszystkie. Mimo faktycznej suszy roślinność jakoś dała radę, poza może grabem na rondzie AWR, gdzie jest już ekstremalnie sucho. W. natychmiast rozciągnął wąż i ustawił tam zraszacz.


 

Ja zajęłam się zwykłymi czynnościami zasiedleńczymi, czyli rozpakowywaniem jedzenia i umieszczaniem go w lodówce oraz wypakowywaniem czystych rzeczy z walizki.  Weszłam do łazienki, żeby otworzyć okno i włączyć bojler. Tam uderzył mnie zaduch niemiłosierny, mnóstwo trupów much leżało na podłodze. Bliższe oględziny dały wynik następujący: między ścianą a brodzikiem kabiny prysznicowej leżała jakaś bezkształtna materia burego koloru, jakby z resztkami sierści. Bałam się zbliżyć do tego czegoś, więc zawezwałam W. który oznajmił, że to były szczur, który jakoś wlazł do chałupy i sobie zakończył życie. Zimny pot wystąpił mi na czoło mimo zewnętrznej temperatury dość wysokiej. No super, "jakoś wlazł" mimo zamkniętej chałupy? Starałam się wyprzeć natrętną myśl, że szczur wlazł do domu podczas mojej samotnej bytności w maju i być może mieszkałam z nim cały tydzień...No, przynajmniej na sto procent pozbyliśmy się go definitywnie.

W lekkim  stuporze postanowiłam zająć czymś ręce, podczas gdy W. starał się usunąć truchło w stanie daleko posuniętego rozkładu. Klął przy tym siarczyście, bo zajęcie było naprawdę niefajne, W. bohatersko wydłubał to co było wciśnięte pomiędzy ścianę a kabinę i wyniósł celem zakopania gdzieś daleko i głęboko.

Następnie wkroczyłam ja, uzbrojona w preparat odpleśniająco-odgrzybiajacy na bazie chloru i spryskałam cały kąt obficie, powstrzymując się ostatkiem sił od wypsikania całej butli. Potem wyszorowałam podłogę trzykrotnie drwiąc sobie z wyobrażeń o wiejskiej sielance. W końcu uznałam, że łazienka nadaje się do użytku i poszłam do ogrodu, gdzie W. łaził i deptał trawę, którą miałam kosić dnia następnego.  Oznajmiłam W., że zamierzam zamontować moskitierę drzwiową, którą nabyłam na allegro, celem zastąpienia niechlujnej starej firanki powiewającej w drzwiach i średnio spełniającej zadanie blokady dla owadów.

Natomiast siatka samozamykająca się na magnesy sprawdziła się w domu miejskim wybornie, zatem wersję szerszą zakupiłam przed przyjazdem na wieś. Jakieś 5 lat temu. I wciąż nie było  czasu i/lub chęci aby ją założyć. Potem był remont, więc też bez  sensu. 

Licząc że klej na elementach mocujących nie wysechł przez ten czas, wypakowałam zestaw z torebki. Okazało się jednak, że ta wersja jest nieco inna niż ta  założona w mieście. Do siatki mianowicie były dołączone dwie taśmy rzepowe. Jedna z klejem, druga bez. Siatka ni cholery nie trzymała się ani jednej ani drugiej, co nieco skomplikowało całą sprawę. Instrukcja montażu gdzieś się utleniła, o ile w ogóle była. Po kilku próbach odgadnięcia metody mocowanie tego wynalazku, ciepnęłam całość na stół kuchenny i postanowiłam poczekać na pana inżyniera. Który chwilowo siedział gdzieś w krzakach i odganiał się od wszelkiej maści owadów.

Stojąc na ganku nadstawiłam uszy, ponieważ miałam wrażenie, że od strony Bożenki słychać jakąś muzyczkę. Jakby z radia. Po nadawanych reklamach zorientowałam się, że to Radio Zet. Nigdy sąsiedzi nie słuchali radia na zewnątrz i zaczęłam się zastanawiać czy trend uszczęśliwiania innych dźwiękami aktualnie słuchanymi dotarł i tu.  Póki co W. został poinformowany o konieczności rozwiązania łamigłówki montażowej moskitiery. Obejrzał zatem wszystkie elementy uważnie i  zawyrokował, że najpierw należy nakleić taśmę nr 1 na futrynę, przyłożyć do niej siatkę, a następnie zamocować taśmą nr 2 przyłożoną stroną rzepową do rzepa taśmy nr 1. Zdjęliśmy najpierw starą firanę, potem ustawiłam taboret na ganku, wzięłam jakieś resztki benzyny pozostałej po pracach remontowych celem odtłuszczenia miejsca klejenia i umyłam futrynę, która była solidnie zakurzona. Nakleiliśmy taśmę, zamocowaliśmy siatkę według wskazówek W. pilnując, żeby magnesy znalazły się na tej samej wysokości i doczepiliśmy drugą taśmę. Jakoś nie byłam przekonana co do trwałości tego mocowania, ale póki co się trzymało i nawet zamykało. No i przede wszystkim wyglądało to znacznie lepiej pod względem estetycznym. Zebrałam jakieś ścinki, zamiotłam ganek i stwierdziłam, że czas coś zjeść. 

Mieliśmy przywiezione steki, ale W. jakoś nie kwapił się do garów, zatem ugotowałam makaron i odgrzałam sobie pulpety z jednego ze słoiczków, które W. otrzymał jako obowiązkowe posiłki regeneracyjne dla funkcjonariuszy Straży Parku. Były tam i flaczki i gołąbki i jakiś gulasz, całkiem spoko. Ratunek kiedy nie ma się nic obiadowego.

W. natomiast stwierdził, że kupi sobie coś w zajeździe starożytno-góralskim w drodze powrotnej z zakupów, po które się wybierał. Ja niestety od jakiegoś czasu mam po tamtejszych posiłkach zgagę. 

Po obiedzie i kieliszku wina umościłam się na werandzie i zdrzemnęłam się jakieś dwie godzinki. Było cicho i ciepło, muchy jakoś mnie oszczędzały.

W. wrócił z zakupami i lodami, ale z uwagi na detoks słodyczowy bohatersko odmówiłam konsumpcji. Resztę dnia spędziłam na jakichś drobnych pracach domowych oraz lekturze książki "Ogrody Przyszłości" duetu Oudolf i Kingsbury. 

Radio Lublin nie zapowiadało jakiś gwałtownych zmian pogodowych, zatem przygotowani na walkę z suszą poszliśmy spać co spowodowało, że c.d. musiał w stosownym momencie n. 




5 komentarzy:

  1. Zuziu zaglądam tu czasem i już martwiłam się że jesteście tak zapracowani że nie wyjeżdżacie na wioskę.
    Cieszę się z nowych opowieści o cudownym siedlisku na wschodzie .
    Zachwyciła mnie nowa kuchnia podłoga i otwarta przestrzeń pasuje idealnie do tego pięknego domu .
    Ogród zmienił się nie do poznania , rośliny wypełniły przestrzeń .
    Niczym na obrazach Albiczuka .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jolu, dziękuję że zaglądasz, chyba jako jedyna z WFK :) Opowieści będę snuła, bo to nas pamiętnik. Cieszę się, że kuchnia przypadła Ci do gustu, mamy teraz naprawdę miło w domu. Ogród rośnie i dojrzewa, mam nadzieję, że pan Albiczuk patrzy na niego łaskawym okiem.

      Usuń
  2. Zuziu, czytam na wstecznym bo znów mi nie przychodzą powiadomienia ale szlag z tym, sama będę pilnować. Czytam i pisze to już w sierpniu, już bez Kory

    OdpowiedzUsuń
  3. Zuziu długo trwała przerwa od ostatniego wpisu, w końcu jest coś do poczytania ale ja jak zwykle zbyt późno zaglądam i wyjdzie hurtowo.
    Pozdrawiam Majka

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja często zaglądałam przez ostatnią dekadę czerwca i praktycznie cały lipiec. A potem zdałam się na powiadomienia, które znowu nie przyszły. Dlatego odkryłam nowe wpisy dopiero teraz.
    To truchło to musiało być okropne doświadczenie. Dobrze, że już go nie ma. No już nie miał gdzie paść, tylko w szczelinie za kabiną. Z drugiej strony, może i dobrze, że nie np. w kuchni.
    Daria

    OdpowiedzUsuń