sobota, 20 sierpnia 2022

Idy lipcowe cz. IV

Noc z niedzieli na poniedziałek był niespokojna. Nie mogłam długo zasnąć, w nocy budziłam się, Zębas przytulał się, dodatkowo wybijając mnie ze snu. Po północy zasnęłam lekkim snem. 

W. z kolei obudził mnie o 7.00 kręcąc się po domu, choć jeszcze poprzedniego dnia twierdził, że o świcie pójdzie do roboty, aby uniknąć upału. Ostatecznie zjedliśmy śniadanie i każdy udał się na swój odcinek. Ja  postanowiłam dotrzymać obietnicy danej samej sobie i zrobić owocowy poniedziałek, czyli zabrać się za zrywanie porzeczek. W. otworzył szeroko oczy, ponieważ doskonale zdawał sobie sprawę, co ja czuję do takiej dłubaniny. Ale pochwalił pomysł i zaoferował się, że po powrocie do domu te porzeczki przetworzy.

Pogoda na razie była do wytrzymania



 Na początek wybrałam dwa krzewy z nieco mniejszą obfitością owoców i mimo całej mozolności skubania, poszło nawet szybko. Emilka w tym czasie spacerowała po ogrodzie z potomkiem, co drugie słowo powtarzając "Olek, powoli", co jak zrozumiałam z kontekstu sytuacyjnego, na rzeczonym Olku nie robiło najmniejszego wrażenia. 

Robiłam sobie krótkie przerwy na rozprostowanie grzbietu. W. odchwaszczał rabaty w Alei Bzów, które mimo arcytrudnych warunków nabierały masy i za rok czy dwa będą już naprawdę piękne. W. zresztą dość bezkrytycznie twierdził, że po dwóch dniach podlewania wszystko jest już dwa razy większe.

Ponieważ jako się rzekło, obiecałam sobie zebranie porzeczek, no to zbierałam. W. oznajmił, że podjedzie jeszcze do Wisznic, ale samochód miał inne zdanie, ponieważ odmówił odpalenia. W. zatem lekko wkurzony poszedł do Kowalów po prostownik. Prostownik okazał się być jakimś muzealnym egzemplarzem wschodniej produkcji, który ważył chyba tyle co cały traktor. W każdym razie W. ledwo go dotargał na podwórko. Ja się trochę zaczęłam martwić, bo był to dzień wyjazdu, a tu W. wspominał onegdaj, że prawdopodobnie mieszka u nas w oborze kuna. A kuny lubią psocić w samochodach. Od razu snuły mi się w głowie scenariusze, co robić gdybyśmy jednak nie mogli wyjechać.  

Póki co nie pozostało mi nic innego jak wrócić do dłubania porzeczek, do odbierania służbowych telefonów i unikania słońca, które grzało już coraz bardziej.  Miednica, którą wzięłam jako naczynie na owoce napełnia się, wiec zsypuję towar do płaskiego kartonu zabranego ze sklepu. 



Oglądam krzewy śwodośliwy i niestety konstatuję, że to czego ptaki nie zeżarły, ususzyło się na słońcu. Podobnie z malino-jeżyną, której chyba nigdy nie zdążyłam spróbować. 

W. triumfalnie odpalił samochód, chwaląc w niebogłosy radzieckie prostowniki. Ja odetchnąwszy z ulgą, przechodziłam od gałęzi do gałęzi i z coraz większym obrzydzeniem pakowałam kolejne porzeczki do miski. Na ostatnim krzewie na każdej z gałęzi było chyba tyle owoców, co na całym krzewie z tych dwóch początkowych. Po prostu klęska urodzaju. Gałęzie zresztą przygięte były do ziemi, więc ze ćwierć kilo na każdej musiało wisieć. 


W międzyczasie zadzwoniła koleżanka od kota z prośbą, czy moglibyśmy kupić jej cukier, bo w Warszawie nigdzie nie ma. Cukier kupimy, owszem, ale o co chodzi z tymi brakami? Czyżby naród nagle przystąpił do przetwórstwa owocowo-warzywnego na niespotykaną dotąd skalę? Zadzwoniłam do W. i poprosiłam o stosowny zakup.

Skończyłam wreszcie  definitywnie z porzeczkami, w nagrodę zjadając nieliczne ale pyszne owoce agrestu rosnącego w byłym warzywniku.



Zauważyłam, że morela, która jest samosiejką od Bożenkowej, ma w tym roku owoce!




Ustawiłam zbiór porzeczkowy w chłodniejszym miejscu w kuchni i walnęłam się na leżaku w cieniu. W. powrócił z lodami i ze słoikami, ponieważ uznał, że część porzeczek od razu zasłoikuje w ten sam sposób jak to zrobił z czereśniami. Zabrał się od razu za obieranie z szypułek, dziękując losowi, że nie urodził się pomocą kuchenną w dawnym dworze, gdzie ponoć porzeczki drylowało się za pomocą agrafki. 

Sprzęt rolniczy jeździł, sąsiad w domku pod lasem coś tam majsterkował, w każdym razie odgłosy stukania i piłowania docierały do nas. W. natomiast po wstawieniu słoików z porzeczkami do gara i uruchomieniu kuchenki postanowił, że zaeksperymentuje z herbatką wytworzona z liści wierzbówki kiprzycy. Mamy jej kilka badyli, które W. z rozmysłem posadził, wcześniej wykopując je z jakiegoś przydrożnego rowu. Liście zostały zerwane, ale potem W. już nie do końca wiedział co z tym zrobić. Ja posłużyłam się zatem wiedzą z dawnego forum, gdzie kwestia produkcji domowych herbat została dokładnie opracowana i wzbogacona o doświadczenia własne. Najpierw wstawiłam ziemniaki na obiad, a następnie odświeżyłam sobie technologię procesu. Musiałam zmodyfikować nieco pewne etapy, ponieważ nie mieliśmy piekarnika, poza tym naturalnym czyli na słońcu.

Początek całej zabawy na krótkim filmiku


W pierwszej kolejności trzeba było liście lekko podsuszyć, aby zwiędły, a następnie zmiażdżyć, ale nie bardzo było czym. Blender nam się zepsuł, więc W. sposobem znanym od tysiącleci, a nawet od czasów rzucania kamieniami w dinozaury,  utłukł liście tłuczkiem i upchnął do słoika bardzo ciasno, zgodnie z moimi instrukcjami. Słoik został umieszczony na krześle przed domem w pełnym słońcu, w dodatku ustawiliśmy go na czarnej włókninie. Mieliśmy nadzieje, że to wystarczy do rozpoczęcia procesu fermentacji.



W międzyczasie zjedliśmy schabowe w sosie  z dnia poprzedniego. Potem zasiadłam przed werandą w cieniu na leżaku. Krowy sąsiada porykiwały na pastwisku, na niebie przesuwały się drobne chmurki. W takich chwilach  niechęć do powrotu do miasta staje się niemal bolesna. 


W. oglądał zwartość słoika, która to po kilku godzinach straciła kolor zielony i stała się bardziej khaki. Miałam jednak wrażenie, że proces fermentacji powinien jeszcze potrwać. W. jednak wywlókł mokre farfocle ze słoika, które jak się okazało, pachniały nadspodziewanie przyjemnie. Farfocle rozłożyłam do suszenia na werandowym stole przykrytym falistą tekturą pozostałą z opakowania któregoś z mebli kuchennych.  Miały tak zostać do naszego kolejnego przyjazdu. 



Powoli zaczęłam zbierać rzeczy do zabrania i pakować je do walizki, W. coś tam jeszcze działał w ogrodzie. Złapałam Cześkę i zamknęłam w Mrówczanym, żeby nam nie zwiała przed wyjazdem. Przed domem sąsiada krowy ustawiły się w kolejkę i ryczały, wyszła sąsiadka, otworzyła bramę, a zwierzaki majestatycznie, powoli weszły na podwórko. Michał trzymał syna na rękach i pokazywał mu to, co już staje się coraz rzadszym widokiem.

Słońce schylało się coraz niżej,  jaskółki świergotały siedząc na przewodach, traktor gdzieś w oddali pracował w polu. Cholernie nie chciało się odjeżdżać. 





W. zawlókł pożyczony prostownik z powrotem do sąsiada, pozamykał budynki gospodarcze, zakręcił kran na zewnątrz. Ulokowaliśmy dobytek, owoce przetworzone i świeże oraz 3/4 zwierząt w samochodzie i ruszyliśmy w stronę miasta.  Zatem do następnego razu!

A na deser film - spacer po lipcowym ogrodzie :)




6 komentarzy:

  1. Witam słoneczkiem sierpniowym , dawno tu nie byłam a tak bardzo chciałam zrobić Wam niespodziankę i odwiedzić Wasze siedlisko, oczywiście uprzedzając Was. Rodzinne sprawy i choroba L /stracił nagle wzrok-zapalenie twardówki/pokrzyżowały wszelkie moje plany i nadal krzyżują. Jestem z Wami myślami i śledzę choć nie pisałam wszystkie poczynania i nagrania. ,
    Podziwiam pracę jaką wykonujecie , wyobraźnia moja pracuje i słyszę ten szum traw przed werandą .
    W tym roku i mój liliowiec jaki posadził mi W. na dużej skarpie dał czadu, choć cała skarpa żyje swoim rytmem, nie ingeruję.
    Filmiki super.
    Buziolki dla Was.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurczę, Misiu! Ogromne mi przykro! Czy jest szansa na jakąś poprawę u L.? Jak Wy sobie radzicie? Sto pytań ciśnie mi się do głowy i żałuje, ze nie jestem bliżej. Widzę, że pisałaś ponad dwa miesiące temu...Ściskam mocno i czekam na wieści.

      Usuń
  2. To najpiękniejszy czas dla liliowców. Pięknie zdobią ogród.

    OdpowiedzUsuń
  3. Doskonale znam ten ból, gdy trzeba zostawić działkę i wracać do miasta oraz wszystkiego, co z nim związane.
    Z wierzbówki jeszcze herbaty nie robiłam. Muszę wykopać z jakiegoś rowu i posadzić u nas.🙂

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moim zdaniem, już po spróbowaniu herbatki, liście należało fermentować dłużej. Wówczas chyba smak byłby bardziej wyrazisty.

      Usuń