niedziela, 7 sierpnia 2022

Idy lipcowe cz. II

 W. w sobotni poranek rozpoczął działalność ogrodową o nieludzkiej porze, chyba gdzieś koło 4.00, o czym niby informował dnia poprzedniego, ale w życiu nie uwierzyłabym, że faktycznie tak zrobi. Około 6.00 wylazłam z kubkiem kawy i znalazłam go pod stodołą, gdzie całkiem pokaźny fragment rabaty był już odchwaszczony.  Słońce o tej porze roku już grzeje nawet we wczesnych godzinach porannych. Chwilowo było za chmurą, więc podreptałam po aparat, bo miałam chęć na sfotografować kępkę maków. 






Rabata pod stodołą pięknie się zagęściła, rośliny nabrały masy i  całkiem fajnie zaczęło to wyglądać. 

W. oczywiście chwasty rzucał malowniczo wokół (na skoszone!), ale obiecał niby, że wszystko zbierze, gdy zielsko wyschnie, ponieważ chce to wykorzystać jako ściółkę. Ja zwróciłam uwagę, że ściółki to mamy pod korek w stodole, mając na myśli starą słomę. W. stwierdził, bezpodstawnie moim zdaniem, że teraz to nie jest termin na ściółkowanie słomą. Dla mnie termin na ściółkowanie jest zawsze. 


Przytargałam szpadel, ponieważ potrzebny był do wykopywania ostów i wróciłam do domu, przebrałam się w stosowny strój i wyruszyłam na roboty. Najpierw bardzo z grubsza odchwaściłam teren wokół ganku, ponieważ chwasty już zaczęły pięknie rosnąć pomiędzy cegłami placyku biesiadnego. Następnie zabrałam się za udrażnianie ścieżki, od momentu w którym zatrzymała mnie roślinność w dniu poprzednim. Chlastałam bez miłosierdzia wszystko co rosło zbyt blisko ścieżki, obcięłam berberys, który drapał mnie po nogach, oczyszczałam ścieżkę i przylegające fragmenty rabat z chwastów. 


Po przejechaniu ścieżki szczotką udałam się na rabatę hortensjową, ponieważ gęsty las utworzony przez kuklika zaczął mi wybitnie działać na nerwy. Zabrałam się za jego likwidację, co było o tyle łatwe, że dzięki ubiegłorocznej akcji zrębkowania  korzenie wyłaziły w miarę sprawnie.  Przy okazji ucieszyłam się widząc, że bez czarny odmiany Black lace odbił z suchego, jak się wydawało, kikuta. Oczyszczałam między bylinami, pokrzywy oczywiście i tu wlazły, więc z pasją wyrywałam je, mszcząc się za wielokrotnie poparzone ręce i nogi. Przejaśniało całkiem nieźle, przy okazji namierzyłam w tym wysokim zielsku chude i blade irysy. Irysy nie lubią tłoku.  Trzeba je będzie jesienią przesadzić. Przy okazji przez przypadek wyrwał mi się jeden przetacznik, który posadziłam z powrotem obficie podlewając. 





Tu mój urobek oraz nieszczęsna Dorotkopodobna z mączniakiem  

Gdzieś z krzaków rozległ się dźwięk telefonu W. a potem usłyszałam odgłosy rozmowy. Okazało się, że dzwonił Marian ogrodnik, że udaje się właśnie w stronę Wisznic z pomidorami dla nas . 

Zatem robię przerwę, W. takoż, ponieważ należało udać się po rzeczone pomidory i przy okazji po zakupy. Zresztą temperatura zrobiła się już nie do wytrzymania. W domu przypomniałam sobie, że nie jadłam śniadania, a tu zostało trochę twarożku z cebulką ze śniadania W., który dojadam sobie z apetytem. 

Pocięłam następnie sznurek ogrodniczy na kawałki i podwiązałam rośliny wyłażące na ścieżkę ceglaną. Został także sznurek zamontowany na palikach w ubiegłym roku, przydał się bardzo do ogarnięcia niższych roślin. No, wreszcie jakoś dało się przejść. Zamiatam ścieżkę po raz kolejny powodując zamieszanie wśród mrówek. Przypomniałam sobie, że wczoraj wieczorem widziałam, jak z mrowisk zbudowanych w trawie wyfruwały skrzydlate mrówki, co niesamowicie wyglądało: dziesiątki wylatujących owadów w różnych miejscach ogrodu prosto z ziemi, skrzydełka rozświetlone w niskim słońcu przypominały jakieś maleńkie wróżki.

Korzystając z cienia w okolicy małpiarni znów przycięłam cześć liści na winorośli.

Gorąc jeszcze się wzmógł,  więc rzutem na taśmę wyrwałam jeszcze plantację niecierpka przy płocie Bożenki, cyknęłam kilka zdjęć i wlazłam do domu.  






Na głowie miałam klasyczny plica polonica nafaszerowany nasionami kuklika, takich małych, zielonych, płaskich z zakrzywioną jakby ostrogą czepiająca się wszystkiego. Wzięłam chłodny prysznic i wypiłam cysternę wody. 

Ale! Nie napisałam, co to się zdarzyło w nocy. W zasadzie to tak naprawdę nie wiem. Otóż rano zastałam wyjedzone całe żarcie psie i kocie z misek, kocia miska dodatkowo była zwalona ze stolika na podłogę. Musiała być tu impreza, na którą nie zostaliśmy zaproszeni. Zastanawiałam się, czy był to jakiś bezczelny kot czy jednak coś innego.  

Przebrałam się, nalałam sobie szklankę wody i kieliszek wina, usiałam przed werandą w cieniu i robiąc notatki do relacji. Rozczesywałam sobie włosy palcami wytrząsając z nich nasiona. Grzebienia i tak nie miałam.  Sąsiedzi tym razem zainstalowali się w domku pod lasem, skąd dobiegały radosne śmiechy i rozmowy. Upał trzeszczał. Ptaki chyba cieszyły się wybitnie ze zraszacza, który uruchomił W. 

W. wkrótce nadciągnął z zakupami, których lwią część stanowiło 10 kilogramów tutejszych czereśni , worek moreli, wiaderko prawdziwych leśnych jagód oraz gruszki lipcówki. 





Pomidory dostaliśmy  takie częściowo do zjedzenia na bieżąco oraz skrzynkę takich pół dojrzałych, akurat do zabrania do miasta. Oczywiście lody, oraz cebularz sztuk jeden, ponieważ był ostatni. 

W. cieszył się jak dziecko z tych owocowych zakupów. Oznajmił, że chwilę odsapnie i zabiera się za przetwórstwo. Coś tam wspominał o jakimś sposobie słoikowania czereśni z ogonkami, co podobno jest stosowane przez internetową rodzinę z Armenii czy Kazachstanu prowadzącą kanał na YT.

Póki co W. udał się na kanapę z książką oraz kanapką z pasztetówką i pomidorem. Książka, jaką czytał w ostatnich dniach traktuje o Neandertalczykach. Przodkowie widać, nie wiedli jakiegoś pasjonującego żywota, ponieważ wkrótce z werandy rozległo się chrapanie.  

Ja wypatruję zapowiadanej burzy, ale poza kilkoma białymi obłoczkami niebo było nieskalanie niebieskie. Około 16.00 jak w dniu poprzednim zdecydowałam się na dokończenie koszenia, ponieważ nagle słońce przykryły chmury. W. odpalił sprzęt, przestawił samochód, żebym mogła wykosić drugi fragment drogi dojazdowej od bramy. I oczywiście w tym momencie znów wyszło słońce. Mimo to ruszyłam do boju kierując się pd spichlerz i wykosiłam fragmenty pomiędzy rabatami. Następnie przeniosłam się na front, gdzie z drogi do bramy przejechałam w Albiczukowski, gdzie jest tak gęsto, że sprzęt gaśnie. Postanowiłam jednak sama go odpalić i...udało się! Trzeba jedynie wyjechać z kłębów trawy i zielska i postawić sprzęt na w miarę równym terenie. Szarpałam się okrutnie na krótkich odcinkach pomiędzy krzewami i trawami. Nie wykosiłam wszystkiego, bo rzeczywiście były miejsca, które chyba groziły rozwaleniem kosiarki. Na koniec przeniosłam się pod werandę, gdzie tym razem wykosiłam to, co nie było koszone poprzednim razem. Wjechałam także na teren pomiędzy Albiczukowskim a szpalerem krzewów rosnących wzdłuż drogi dojazdowej. Zakurzona i potargana odstawiłam sprzęt pod stodołę i udałam się do domu, gdzie W. zajęty był pakowaniem czereśni do słoików. Ponieważ metodologia robienia przetworów polegała na włożeniu surowych czereśni do słoików z cukrem a następnie zakręceniu ich i gotowaniu w garze, trzeba było zaimprowizować jakieś stanowisko kuchenne, nie powodujące dodatkowego dogrzewania domu. Po przedyskutowaniu wariantu zupełnie nadwornego, zdecydowaliśmy się ostatecznie na ustawienie kuchenki elektrycznej na stole werandowym jako najbardziej stabilnym i tam prowadziliśmy dalsze czynności przetwórcze.

Spodziewana i wyczekiwana burza jakoś nie nadchodziła. Co prawda oglądając horyzont na zachodzie dostrzegłam jakiś pas szarości, ale czy był to front burzowy to trudno było stwierdzić.

W. uruchomił kuchenkę i wstawił na obydwóch palnikach naczynia ze słoikami. Weranda po jakimś czasie nagrzała się solidnie mimo otwartych drzwi do ogrodu, więc postanowiliśmy zamknąć drzwi między werandą a domem. 




Wykąpałam się i usiadłam przy stole. W RL całkiem ciekawa rozmowa z facetem, który ni mniej ni więcej napisał książkę o tym, jak był przemytnikiem w Indiach. Przemytnikiem złota, ale i elektroniki w czasach, kiedy za to można było oczywiście trafić za kratki, ale i zarobić gigantyczne pieniądze. Podobno gangi przemytnicze składały się wówczas głownie z Polaków, trochę bezczelnych, trochę zdesperowanych ludzi, wywodzących się ze sfer inteligenckich, szalonych, młodych, robiących rzeczy wbrew porządkowi tego świata. Dla zainteresowanych: "Spowiedź Hana Solo - byłem przemytnikiem w Indiach" autor Cezary Borowy. 

Po wysłuchaniu rozmowy wyszłam jeszcze zgrabić to, co W. powyrywał w różnych częściach ogrodu. Akurat przeschło solidnie, przy okazji obejrzałam sobie wykoszony ogród, z nieukrywaną przyjemnością. Wróciłam na moje stanowisko przed werandą. Cześka wylazła skądś z myszą w ryju, jaskółki obsiadły  przewody grzejąc się w niskim słońcu i świergoląc. 


Na obiado-kolację zaserwowałam sobie cebularza, po którym już nic mi się nie chciało jeść. W. zatem spożył odgrzane danie z dnia poprzedniego czyli leczo z kurczakiem. 

Zapomniałam napisać, że wstawiliśmy także ogórki poprzedniego dnia, najpierw szukaliśmy stosownego naczynia i znaleźliśmy coś w rodzaju ceramicznego garnka z pokrywką, który W. zakwalifikował jako nadający się. Do dodatków przyniesionych przez Bożenkę W. dodał oczywiście osoloną wodę, czosnek, liść orzecha włoskiego i ...nie wiem czy coś jeszcze.  Po dobie zaobserwowaliśmy na powierzchni lekką pianę, ale to podobno normalne w procesie fermentacji mlekowej. Zapach ładny, swoisty. 

Przed werandą się działo mi się bosko, osłonięta byłam zielonością ze wszystkich stron. Cisza, spokój choć coś w pogodzie się zmieniało. Nagle zerwał się silniejszy wiatr, zaszumiał w drzewach i w wysokich trawach. Może jednak burza przyjdzie. Pociemniało i niebo zasnuły chmury. 


Zamykamy stodołę, samochód, chowam leżaki na werandę. Przy okazji napotykam na takiego gościa buszującego we floksach. Chyba to zawisak borowiec.



Razem z W. i Zębasem usadowiliśmy się na werandzie patrząc na świat na zewnątrz. Na kuchence bulgotały garnki z przetworami, a ponieważ światła na werandzie nie mamy, więc zapaliłam świeczki w lampionie od Paputka i w dwóch latarenkach kupionych na Boże Narodzenie. W. przysypia, ja siedzę, piję resztkę wina i patrzę w migotliwe światło patrząc na chwiejące się gałęzie za oknami. Po kwadransie budzę W., który wystawia słoiki na stary stół, który stoi za werandą pod oknem sypialni . Ponieważ na oczy już ledwo patrzymy, W. oznajmił, że ostatnią partię słoików wstawi dnia następnego. Wyłączamy kuchenkę i idziemy zatem spać, burza wciąż nie nadchodzi. 

Wańka w nocy zbudziła się i niespokojnie chodziła po domu dysząc bardzo głośno. Wyszłam z nią na zewnątrz, ale szybko wróciła i ułożyła się za naszym łóżkiem. Uspokoiła się dopiero koło 2.00 w nocy, może jednak burza gdzieś krążyła, ona ją wyczuwała i stąd ten niepokój. Zasnęłyśmy wreszcie zmęczone, a o której wstaliśmy, o tym będzie w c.d., który  zgodnie z planem n.

 


6 komentarzy:

  1. Wracam raz po raz do pierwszego zdjęcia z makami i napatrzeć się nie mogę. Bardzo malarskie. Wszystkie zresztą genialnie wyszły. Kwiaty są fajne, nie uciekają, w przeciwieństwie do ptaków :-D.
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorotko, tak malują stare manualne obiektywy radzieckie czy NRDowskie :) maki w nich szczególnie pięknie wyglądają bo to bardzo fotogeniczne kwiaty. Nie ociekają, to fakt, ale wiatr też potrafi wkurzać ;)

      Usuń
  2. Podziwiam W., że tak mu się chce te przetwory robić.... Ja nie cierpię tego. Liściem orzecha mnie zaskoczył.
    Wyjątkowo ten wpis i poprzedni pokazał piękno i bujność ogrodu. Jestem bardzo ciekawa, co Wam tak buszuje w garach?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też podziwiam, bo dla mnie przetwory mogą w ogóle nie istnieć. Jeśli mam ochotę- idę do sklepu. Oczywiście doceniam niezrównany smak pyszności robionych przez utalentowanych przetwórców np,. jak Justynka Paputek ( w żadnym sklepie za żadne pieniądze tego nie ma), ale samemu robić to nieeee. Też się zastanawiam, tym bardziej że szwendając się wieczorem w okolicach stodoły słyszałam jakieś szurania, pomruki i inne dźwięki, które wskazują na coś innego niż kot...

      Usuń
  3. Podziwiam przetwory i wykoszone ścieżki. Ciekawa sprawa z tym przemytem w Indiach. I ciekawe, kto urządził imprezę nocną w kuchni. :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Cieszy nas ,że lampion się przydaje. Serducho posyłam z Rochowic. Justyna

    OdpowiedzUsuń