sobota, 20 sierpnia 2022

Idy lipcowe cz. III

Poranek niedzielny średnio fajnie się zaczął, ponieważ obudziły mnie muchy, łażące po częściach mojego odkrytego kadłuba.  Zębas co prawda dzielnie kłapał zębami i pewnie część udało mu się zjeść, ale zawsze te sprytniejsze i szybsze odlatywały. Niestety dowodziło to, że elektryczny "odmuszacz" Brosa wpinany do gniazdka guzik dawał. 

Po wstępnym zbadaniu terenu stwierdziłam, że W. już w robocie, a konkretnie odchwaszczał Rondo AWR. Na kuchence pozostawił gar ze słoikami, których nie dał rady zapasteryzować poprzedniego dnia. Ja póki co nie rwałam się w pole, najpierw kawa i jajeczniczka na śniadanie. No ale robota sama się nie zrobi, więc po krótkim obchodzie ogrodu przebrałam się i ruszyłam kontynuować oczyszczanie ścieżki ceglanej przechodzącej w chodnikową, a w zasadzie na oczyszczanie tego, co do ścieżki przylega mniej lub bardziej. 

Liliowce kwitły obłędnie, tu mają naprawdę świetne warunki, oczywiście jeśli nie ma zabijającej suszy.



















Pachniały lilie, a dodatkowo było nieco chłodniej niż w dniu poprzednim, na niebie chmury nie pozwalały słońcu palić mnie do żywego. 

Trawsko już podsuszone dobrze się wyrywało, pokrzywy przed śmiercią parzyły gdzie popadnie. Oczyściłam całkiem spory fragment dokopując się do dwóch zabidzonych sadzonek prosa czy innej trawy, które W. posadził i chyba o nich zapomniał. Odchwaściłam też powojnik Cassandra. Zawołałam W., który zamierzał postawić zraszacz w mojej okolicy i na moją prośbę wykopał ligustr samosiewny i równie samosiewną leszczynę. Przy wyciąganiu jakiś długich badyli zahaczyłam o ucho i wyrwałam sobie kolczyk, który upadł przede mną, ale jak to bywa, mimo że widziałam moment upadku, w stercie zielska nie udało mi się go odszukać... Gubię kolczyki notorycznie, z wielu par mam tylko po jednej sztuce. 

Poprawiam jeszcze napięcie ubiegłorocznego sznurka wzdłuż ścieżki, oplątując go na wbitych palikach i z rozpędu przenoszę się na rabatę przy małpiarni, którą zaczynam odchwaszczać z ego, co narosło po naszych heroicznych wyczynach sprzed kilku miesięcy, kiedy to dokonywaliśmy eksterminacji barwinka. Przy okazji zauważam, że czerwone porzeczki dojrzały jak raz, owoców całe mnóstwo i mimo, ze tego serdecznie nie znoszę , zaczęłam się zastanawiać nad zbieranie tego towarzystwa, bo grzech byłoby zmarnować takie dobro. 

W. oznajmia, że jedzie kupić maliny, ja jeszcze dłubię tu i ówdzie, obcinam owoce na New Dawn, ich ilość świadczy o bardzo obfitym kwitnieniu podczas naszej nieobecności. 

W. wrócił z lodami, zadzwoniła także koleżanka, która przychodziła nadzorować kwestię Maszki.  Otóż kot łaskawie się pojawił, więc został zapuszkowany w domu do naszego przyjazdu, czyli  do następnego wieczora. Jedzenie miał otrzymywać, kuweta była w gotowości, więc da sobie radę. 

W. zabrał się za przygotowanie obiadu, ja póki co zaległam na leżaku. W komplecie z malinami przyjechał gąsior, który został wypożyczony od dziadka ogrodnika, jako naczynie transportowe do tychże malin. Czekała je jedynie wstępna obróbka, a resztę czynności W. miał wykonać już w mieście. Jako gratis otrzymaliśmy także butelkę wina z czarnego bzu...

 U Kowalów stacjonował chyba znów wnuk, wyjątkowo hałaśliwy, który albo wrzeszczał w niebogłosy albo ryczał. Choć W. twierdził, że słyszał jak wprawiał się w rodzinne tradycje imprezowe, bo śpiewał "sto lat" jak stary. Impreza właśnie przenosiła się z domku pod lasem do stałego miejsca za płotem SN.

Patrzyłam sobie na kolorowy, bujny ogród pełen ptaków, owadów i zapachów.  











Tu nasze zapłocie. A raczej przedpłocie



Zrobiłam też kilka krótkich filmików. 



W. zabrał się za odchwaszczanie rabaty w sadku, następnie wywieźliśmy na kompost część mojego urobku wywalonego na ścieżkę. 

Wreszcie zasiedliśmy do obiadu, który składał się z kotleta schabowego z ziemniakami w wersji śródziemnomorskiej czyli z czymś w rodzaju sosu z duszonych pomidorów z cebulką. Otworzyłam wino, przy którym toczyliśmy rozmowy o książkach, trochę w kontekście gównoburzy jaka przetoczyła się niedawno przez media w związku z wypowiedzią Olgi Tokarczuk o tym, dla kogo są jej książki. Ja akurat przyznaję jej rację, rozumiejąc pewien skrót myślowy, choć jakąś wielką admiratorką jej twórczości nie jestem. Uważam natomiast, że zdecydowanie czytanie książek  trzeba zacząć od czegoś, co pozwoli dojrzeć i dorosnąć do tej półki, na której leży literatura pisana szerszym kontekstem, mająca powody swojego powstania gdzieś głębiej ulokowane, wynikająca z doświadczeń, wiedzy. 

Rozmawiamy też o książkach z cyklu "ucieczka na wieś", których powstało całe mnóstwo, mniej lub bardziej powielających fantastyczną serię  francusko-prowansalską Petera Mayle'a  i włosko-toskańską Frances Mayes. 

Po odsapce kończę z chwastami pod małpiarnią, wyrywając resztki wybijającego barwinka. Ziemia mokra po podlewaniu, nie wiem do końca czy to ułatwia wyrywanie perzu i innego badziewia. Rozglądam się po pustawej części rabaty i zastanawiam się, co tu można posadzić. Najlepiej coś większego, jakiś krzew, który nie polegnie pod chwastami, które niechybnie tu powrócą.

W końcu mam już dość, chwilę poświęcam jeszcze na narożnik rabaty przed domem, który oczyszczam z chwastów. Zostają wycięte także odrośla z podkładki trzmieliny, na konie zamiatam ścieżkę i mam wolne. W. przestawia zraszacz, miejscami podlewa z węża. Odbieram telefon od szefa, na szczęście nic groźnego.  Pogadałam z nim chwilę, a potem oddałam się czynnościom domowym czyli gotowaniu psiego jedzenia, zmywaniu i zamiataniu podłóg. 

Na zakończenie pracowitego dnia prysznic i pozycja horyzontalna w łóżeczku, a co nam przyniósł poniedziałek, przekonacie się w c.d. który już stara się, aby n. naprawdę niebawem.



1 komentarz:

  1. Albiczukowski wygląda zarąbiście. A to przecież nie jest jeszcze apogeum. I liliowce się spisały, cytrynowy zaszalał z kwitnieniem! Jak przeczytałam, że wyrwałaś kolczyk, to pomyślałam, ze ucho w strzępach :-D.
    Dorota

    OdpowiedzUsuń