sobota, 26 marca 2022

Wiosenne porządki poremontowe cz.I

 Kochani, jak już niektórzy wiedzą, trwający od stycznia remont w chałupie w zasadzie dobiegł końca. Zatem czas był na obejrzenie wszystkiego na własne oczy, no i na doprowadzenie pomieszczeń do stanu umeblowania. Przyznam się, że jakoś z lekkim sercem, choć nieco zdenerwowana, pojechałam na wiochę, mając jakieś głupie wyobrażenie, że przetrzemy kurz szmatką, meble ustawimy, gdy dojadą te zamówione, to dostawimy co trzeba gdzie trzeba i już. Niestety rzeczywistość, jak zawsze okazała się dalece odbiegająca od tego, co sobie uroiłam. Ale po kolei. 

W piątek około godziny 9.00 po zapakowaniu niezbędnych rzeczy do ciężarówki marki Volkswagen LT (pick-up wciąż w generalnym remoncie) wyładowanej drewnem opałowym, po zainstalowaniu zwierząt na tylnej kanapie, poza Zębasem, który usadowił się z przodu, ruszyliśmy w kierunku wiadomym. W. nie chciał jechać autostradą lubelską, bo twierdzi że skoro tym samochodem więcej niż 90-tką nie pojedzie, to nie chce się stresować byciem poganianym przez innych użytkowników drogi. Oczywiście początek drogi to obwodnica Warszawy i kawałek A2 za Mińsk, ale potem już starą trasą do Białej. Zanim na dobre ruszyliśmy, to musieliśmy się zatrzymać i inaczej umocować Wańkę, bo przy hamowaniu przed pasami zleciała nam z kanapy i nie mogła się wdrapać z powrotem. Potem podróż odbyła się bez przeszkód. Pogoda była idealna, choć nadal było bardzo chłodno. I sucho.

Mijając zajazd przed Kałuszynem, gdzie zatrzymywaliśmy się zwykle  w drodze powrotnej (wtedy jest za Kałuszynem) W. pokazał mi ogromne wyręby lasu pod budowę ciągu dalszego autostrady, która za dwa lata ma połączyć Warszawę z Białą Podlaską. W. okropnie żałował tych połaci lasu, gdzie rosły piękne jodły. Teraz po obu stronach drogi goły grunt czekający na wjazd ciężkiego sprzętu.





Zrobiliśmy postój na stacji, gdzie jak zwykle przy parkingu dla TIRów rozciągał się przeraźliwy śmietnik. Psy odsikały się i napiły wody, W. zatankował wytrzeszczając oczy z niedowierzaniem na wskazanie licznika złotówek. Po czym ruszyliśmy w dalsza drogę. 

Tu taka ciekawostka: w Białej Podlaskiej jadąc do nas mija się najpierw Rondo WOŚP, a potem Rondo Lecha Kaczyńskiego. Oto fotka tego pierwszego.



Dojeżdżając do Wisznic ujrzeliśmy nowy element krajobrazu, mianowicie turbiny wiatrowe, które jednak zbudowali. Nie cierpimy tego cholerstwa, więc trochę się wkurzyliśmy. 

Wjechaliśmy w końcu na podwórko i najpierw ujrzeliśmy przed domem potworny bałagan, składający się z reszek desek, zgruchomionej plandeki foliowej, big-bagów najprawdopodobniej ze śmieciami i odpadami pobudowanymi. Na środku stała stara szafka zlewowa i szafka z ociekaczem. Trochę dalej leżały niewykorzystane płytki podłogowe. 

Jednak nas najbardziej interesowało wnętrze. I tam skierowaliśmy nasze kroki. No a tu zupełnie inny obrazek. Pusto, cztery kąty i piec piaty, podłoga gotowa i tylko wybebeszona z szuflad komoda z marmurowym blatem stała w kącie jako podręczny mebel, z którego korzystał W. podczas poprzedniego pobytu. Słońce wpadające przez zakurzone okna rozświetlało pomieszczenia.





Obejrzałam wszystko z nabożną czcią, choć im dłużej się przyglądałam, tym więcej rzeczy do zrobienia dostrzegałam. Stolarz był potrzebny od zaraz, Marian (który potem okazał się być Mariuszem) przykręcił co prawda listwy przypodłogowe, ale częściowo rozmontowana ściana między kuchnią i byłą sienią wciąż była nieobrobiona, brakowało listwy wypełniającej rów w podłodze między tymi dwoma częściami pomieszczenia, kilka miejsc na ścianach wymagało kosmetyki stolarskiej, w tym ściana z tapetą, gdzie w miejscach styku z sufitem też trzeba było pomyśleć o ładnym wykończeniu. W. klął niewybrednie na Jasia i Wiesia, którzy nawet już telefonów nie odbierali. Na szczęście mieliśmy w zanadrzu stolarza z Włodawy, który cyklinował nam podłogę oraz dokonał wymiany kilku desek w suficie. Co do innych kwestii, to oczywiście ściany z bala pozostaną tylko ścianami z bala, nikt nie troszczył się o dobranie ich pod względem urody skoro i tak miał je pokryć starodawny gipso-karton. Natomiast piec od razu zyskał na urodzie na tle tych ścian i przede wszystkim płytek podłogowych. Sufit pomalowany olejem biały dąb czy coś takiego rozjaśnił pomieszczenie. Belki sufitowe w kontrastowym kolorze też niczego sobie. 

W pokojach także pustki, poza tymczasowym barłogiem W. na dmuchanym materacu w miejscu łóżka w sypialni. 

Na ogród ledwie rzuciłam okiem, zresztą wszystko wyglądało okropnie przygnębiająco, szaro-buro i zeschło. Susza plus nocne mrozy, bo trudno temperatury rzędu 6 czy 7 stopni poniżej zera nazwać przymrozkami,  nie sprzyjały wegetacji.

Zaczęłam od umycia pieców z warstwy kurzu i pyłu, W. zamierzał rozpalić w salono-jadalni, a ja w kuchennym, ale okazało się że nigdzie nie ma zapałek. W. poleciał w te pędy do sąsiadów zza SN czyli do Kowalów pożyczyć ognia, ponieważ u Bożenki nikogo nie było. Wrócił z zapałkami oraz z informacją, że zagadnął sąsiadów o działkę SN-a, który ponoć po teściowej pod Lublinem otrzymał domek znacznie bardziej komfortowy niż ten tu i jak na razie wracać chyba nie zamierza. Sąsiadka stwierdziła, że za działkę to pewnie będą chcieli kupę kasy, bo ładnie położona, a poza tym to najpierw jakieś porządki w prawach własności trzeba zrobić, a to też nie będzie takie proste. W. w każdym razie puścił bączka, że jest zainteresowany, podziękował i wrócił. W piecach wreszcie szumiał ogień a W. udał się do ogrodu, gdzie zajął się wyładowywaniem drewna z samochodu. Ja zabrałam się za sprzątanie w sypialni, które przede wszystkim należało zacząć od zwinięcia materaca i dywanu a następnie  umyć okna. Płyn i ręcznik papierowy jakoś znalazłam, przy okazji lustrując nieopisany bajzel na werandzie, gdzie połowa mebli i elementów wyposażenia stała od przeszło półtora miesiąca spiętrzona pod sufit. Postanowiłam, że pomyślę o tym później,  choć wiedziałam, że tam też jest gdzieś nasze łóżko sypialniane, do którego trzeba będzie się jakoś dobrać. Założyłam czapkę, bo zimne powietrze wiało z otwartych okien, a moje zatoki były w fazie zatkania po trwającej jeszcze infekcji.

Okna udało mi się domyć, choć sporo zachodu kosztowało mnie pozbycie się pyłu i piasku z zakamarków ram i tych wszystkich metalowych okuć. Wykorzystałam do tego starą szczotkę do garnków, która jakoś leżała na oczach. Następnie umyłam podłogę, która mimo lakierowania była dość szorstka. Brak farby odsłonił nierówności i przebarwienia na deskach, liczne korytarze po drewnojadach, a nawet dawne lekkie ślady zagniwania jednej z desek pod oknem. No trudno, nie mam zamiaru zmieniać podłogi w pokojach, musi być tak maksymalnie rustykalnie. Zaczęłam odczuwać brak zlewu, co zostanie spotęgowane w kolejnych dniach. Jedynym źródłem wody była umywalka w łazience z krótką i nieruchomą wylewką nisko nad niecką umywalki, wstawianie tam większych przedmiotów do mycia, o wiadrze do mopa nie wspomniawszy było niemożliwe. To była chyba największa upierdliwość tego pobytu.

W. pojechał po zakupy oraz po obiad korzystając z pomysłu, jaki zrealizowaliśmy poprzednio czyli z zamówienia gotowego posiłku w zajeździe starożytno-góralskim w Wisznicach. Miał także dokupić  detergentów, bo nie byłam pewna czy dokopię się do tych tutejszych, a zapowiadało się rekordowe zużycie.

Do mrówczanego też zajrzałam, z niejakim trudem, ponieważ po ułożeniu płytek skrzydła drzwiowe szorowały po podłodze stawiając całkiem spory opór. W. potwierdził, że pan stolarz i tym ma się zająć. 

Umyłam jeszcze okno w kuchni, bo jakoś mnie raziło takie zakurzone, zdejmując przy tym stare siatki na muchy, z których też buchnęły kłęby kurzu. Wydłubałam z werandy półki z sypialni, służące do przechowywania książek i także  porządnie wytarłam je na mokro.

Po powrocie W. zasiedliśmy na dwóch wyciągniętych z werandy krzesłach, z grubsza wytartych z kurzu i pożarliśmy rybę w panierce z purée z ziemniaków i surówką z kiszonej kapusty prosto ze styropianowych opakowań. Zresztą pojęcia nie miałam gdzie są talerze. Dobrze, że na wierzchu były jakieś sztućce. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie jaka byłam głodna. Woda w czajniku na kuchni wrzała, więc zrobiliśmy sobie herbatę, którą W. poprzednio zakupił i zostawił na komodzie. 

Po krótkiej odsapce zabraliśmy się za poszukiwanie elementów łóżka, ponieważ zmierzch powoli zapadał i chcieliśmy sypialnię już dostosować do potrzeb cywilizowanego człowieka. Najpierw trzeba było wyciągnąć parę innych elementów znajdujących się zaraz przy drzwiach wyjściowych na werandę. Wszystko okropnie brudne. Przy okazji W. odnalazł radio z głośnikami, które z braku innego miejsca po dokładnym umyciu ustawiłam na parapecie okna sypialnianego i włączyłam Radio Lublin, gdzie 90% informacji dotyczyło Ukrainy oraz sytuacji w regionie odnośnie fali uchodźców.  

Po prawej stronie na werandowej kanapie, niewidocznej spod zwałów różnych gratów, pudeł i skrzynek dostrzegłam materac zwinięty w "U" i związany jakimś sznurkiem. Zakurzony oczywiście. Wynieśliśmy go i po krótkiej naradzie zdjęliśmy z niego pokrowiec, który powędrował do 160-litrowego wora, których to worów z czasem przybywało. Wszystkie zawierały tekstylia różnej maści przeznaczone do prania w mieście. Materac okazał się być po prostu kawałem grubej gąbki. Uznaliśmy, że położymy go bez pokrowca i tyle. W.  zanurkował w poszukiwaniu kawałków łóżka, przy okazji znajdując jedną z szafek nocnych. Poradziłam, żeby może najpierw zawiesić półki, bo stały na podłodze w sypialni i tylko byłyby zawadą. W. w końcu wytaszczył ramę i zwinięte szczeble pod materac. Ja umyłam wszystkie elementy, a po ich wyschnięciu nawoskowałam. W. tymczasem gmerał z hałasem w skrzynce narzędziowej w poszukiwaniu kluczy amplowych, którymi miał dokręcać śruby w stelażu. Kluczy rzecz jasna nie znalazł, zatem zadzwonił do Michała i po uzyskaniu potwierdzenia, że takie klucze posiada, poszedł pożyczyć stosowne narzędzia.

Udało się zmontować ramę, ale z układaniem szczebli połączonych tasiemką była jak zwykle zabawa, ponieważ ułożone z jednej strony zlatywały z drugiej. Po kilkudziesięciu minutach, kilku stłuczonych łydkach, którymi zawadzaliśmy o narożniki łóżka i kilkunastu paniach lekkich obyczajów puszczonych w eter  wreszcie się udało. 





Zapakowaliśmy materac na miejsce, wygrzebałam z walizki przywiezione czyste prześcieradło, pościel była gdzieś schowana i okazała się nawet nie zakurzona (albo bardzo mało) więc udało się zmontować normalne spanie. Umyłam i wstawiłam znalezioną szafkę nocną oraz ustawiłam lampkę, która była wetknięta niebyt głęboko w mrówczanym. Ponieważ dywan był wywleczony przez W. dwa pobyty wcześniej, więc wymagał tylko wytrzepania i ułożenia w dawnym miejscu. Brakowało jeszcze rolet w oknach, bieliźniarki i fotela, no i drugiej szafki nocnej, ale już pomieszczenie dało się użytkować. W. po wykonaniu czynności domowych poszedł rąbać przywiezione klocki, ponieważ jak twierdził, musi odprężyć kręgosłup. 

Ja już się nie nadawałam do niczego, więc po wyciagnięciu z walizki piżamy przysposobiłam się do spania. W. nadciągnął niedługo potem, ponieważ zapadł zmrok. W. jeszcze chwile czytał starą książkę Kirsta przy lampie z salonu ustawionej na krześle przy łóżku. Zasnęliśmy praktycznie w jednej chwili lekko postękując przy każdym ruchu obolałymi kończynami. Wańka została na dworze, a Zębas zmordowany podróżą i wrażeniami pierwszego dnia padł jak kawka. Koty po krótkiej i nerwowej lustracji nowych wnętrz poszły na nocny patrol. Radio Lublin zapowiadało znów bardzo zimną choć pogodną noc, więc cieszyliśmy się, że oba piece grzeją solidnie. I tak rozpoczął się poremontowy pobyt, którego opis  będzie zawierał głównie elementy martyrologiczne, co oczywiście nie zmienia faktu, że c.d. w tumanach kurzu i przy wtórze jęków pracowników fizycznych niebawem n.




4 komentarze:

  1. Ach, jak miło, że te piękne salony zaczęły przybierać powoli przyjmować standard mieszkalny! Bardzo mi się podoba, jak to sobie wszystko wymyśliliście i zrealizowaliście i ciekawa jestem tego c.d, który jeszcze n.
    /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powoli i z mozołem przywracaliśmy jako taki ład, ale jeszcze sporo pracy przed nami. Na wymyślanie mieliśmy sporo czasu :) Chyba jednak nie było to znowu nic nadzwyczajnego, skoro nawet zdalnie udało się zrealizować.

      Usuń
  2. Jak pięknie zaczyna wyglądać! Normalnie dworek u Niechciców (już po porządkach Barbary :-D). Korytarze po drewnojadach napełnia się szpachlą z pyłem powstałym w trakcie cyklinowania desek, ale pewnie już za późno, bo polakierowane.
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żeby się to tylko nie skończyło jak z Serbinowem...No tak, za późno, zresztą "nas nie było przy tym" :)

      Usuń