sobota, 23 kwietnia 2022

Wielkanocne tyranie na trawie cz.III

 No i faktycznie, pogoda odmieniła się dość radykalnie, ale nie w kierunku poniżej zera, a w kierunku opadu deszczu, który to opad niezbyt gwałtownie, ale konsekwentnie szumiał nam za oknami o poranku. W zasadzie nie powiem, żebym się zmartwiła. Co prawda ziemia była wilgotna po niedawnych opadach śniegu, ale deszczu nigdy dość. Natomiast istotnym był dodatkowy fakt, że w deszczu nie będzie roboty, a mnie bolał każdy gnatek i mięsień, głównie należący do obręczy barkowej. Stękając obracałam się w łóżku i zastanawiałam się, czy w ogóle wstanę. 

W. stwierdził, że w takim razie to on jeszcze pojedzie po jakieś ostatnie zakupy, głównie pieczywo, a potem się zobaczy. Zjedliśmy śniadanie niespiesznie, słuchając RL i przeglądając zaległe numery Gardeners' World. W. udał się następnie do Wisznic, a ja pozmywałam z niejakim trudem naczynia w umywalce, zamiotłam kuchnię i wylazłam na zewnątrz. Deszcz trochę pokapywał, ale padanie miało się ku końcowi. Przyszły koty, tym razem w duecie, czyli szary pręgaty oraz kotka Bożenki. 


W nocy też ktoś był, bo śmieci nieorganiczne stojące w wiadrze tymczasowo na werandzie zostały dokładnie przeszukane i wywalone na podłogę. 

W. wrócił psiocząc, że nie można tu żadnego przyzwoitego ciasta kupić, więc nabył jedynie makowiec. Mieliśmy jeszcze dwa mazurki przywiezione z miasta, więc uznałam że naprawdę wystarczy. W. był także w szkółce uregulować należność za bratki, które kupował w Warszawie, gdzie rzeczona szkółka ma filię. Właściciel szkółki z pewną pretensją stwierdził, że W. krytykuje ich ogród pokazowy. W. stwierdził, że wcale nie krytykuje. On go jawnie wyszydza i postponuje, ponieważ tych ton żwiru z podkładami kolejowymi oraz powtykanymi to tu to tam wystrzyżonymi iglakami nie wolno nazywać ogrodem. Poza tym ogród pokazowy ma zachęcać do kupowania roślin, a klienci o co pytają najczęściej? Ano gdzie kupić żwir. I wszystko na ten temat.

Pokręciliśmy się jeszcze chwilę i postanowiliśmy coś podziałać na zewnątrz. Deszcz wisiał jeszcze w powietrzu, ale poza tym że zrobiło się nieco chłodniej, to było całkiem OK.


Zabrałam się za czyszczenie i odchwaszczanie Autorskiej, gdzie widać było, że bez regularnego ściółkowania polegnę z pieleniem. Głównie krwi napsuła mi znów ta trawa NN o cienkich źdźbłach i zwartej darni, wrastająca w krzewy i byliny. Odradza się jak hydra i naprawdę zaczynałam myśleć, że trzeba wszystko wykopać, oczyścić i posadzić na nowo. Ze ściółkowaniem mamy pewien problem, ponieważ skończyło nam się źródło zrębek. A w zasadzie nie tyle skończyło, co stało się odpłatne. Co znacznie komplikuje kwestię. Mamy co prawda hałdy gałęzi i suchych traw, zatem trochę zrębek sami moglibyśmy wytworzyć kupując rozdrabniarkę. No ale na dłuższa metę też nie wystarczy, więc potrzebujemy czegoś innego. Tylko czego...

W. nadal dziabał drewno i układał w stosy. Uporałam się z większym kawałkiem autorskiej stwierdziłam, że mięta variegata puszcza kłącza podziemne już chyba na trzy metry, róże niestety tu się jakoś kiepsko czują, więc nie wiem czy coś z nich będzie. Przycięłam je i poobserwuję w tym sezonie. Jedyną różą, która rośnie tfu, tfu, fantastycznie jest John Davis pod jabłonią. W sąsiedztwie dobrze też rośnie kopytnik oraz ruszyły jakoś lepiej tawułki Arendsa.  Dociągnęłam do końca i postanowiłam trochę zająć się różami w innych częściach ogrodu. 


Forsycje kwitły już od dawna, mimo barbarzyńskiego cięcia W. pod koniec lata czyli kompletnie niezgodnie ze sztuką. 



Przycięłam te na różankach i w okolicy, wszystkie wykazywały chęć do życia. Obejrzałam z rezygnacją dorotkopodobną, której pędy ubiegłoroczne opadały ku ziemi i nie było szans zapleść jej na akacjowym wigwamie, ponieważ szarpiąc te pędy, poza obrażeniami ciała, spowodowałabym poobrywanie większości malutkich listków.  

W. tymczasem sprzątał placyk po rozebranej drewutni składając pod ścianą spichlerza kawałki płyt eternitowych z daszku. Odkrył także starożytny pojemnik z jakąś chemią, który odstawił do kąta z obrzydzeniem, bojąc się że to coś wybuchnie albo wyżre mu palce do kości. Niestety plan obsadzenia tego terenu od razu spełzł na niczym, ponieważ po odgarnięciu warstwy kawałków drewna i kory szpadel zastukał w beton. W. miał plan wypożyczenia młota do betonu, ale bliżej niż w Białej nikt takiej wypożyczalni nie prowadził. Do Białej natomiast nie bardzo chciało się W. wybierać.

Pokręciłam się jeszcze chwilę wygrabiając urobek z Autorskiej i oglądając z przyjemnością ciemierniki na cienistej.




 Następnie stwierdziłam, że dość na dziś i poszłam do domu, gdzie odgrzałam zupę z dnia wczorajszego. W. zresztą też zaraz przyszedł, ponieważ chciał zabrać się za gotowanie przedświąteczne. Co prawda ostrzegłam go, że jak nabrudzi stos garów, to sam to będzie mył w umywalce, bo ja mam serdecznie dość. W. stwierdził, że chce zrobić śledzie w śmietanie do kartofli, w tym celu śledzie nabył poprzedniego dnia i namoczył w kefirze. Ponadto bezwzględnie musi być sałatka warzywna, a warzywa będą pochodzić z wywaru, na którym ugotuje żurek. 

Ja po prysznicu i nabraniu sił postanowiłam wziąć się za prasowanie rolet rzymskich, które mieliśmy wieszać tego wieczoru. W. zadzwonił do Michała i otrzymawszy informację że jest obecny na miejscu, podjechał samochodem w celu zabrania naszych mebli. 

Żur się gotował, W. wyszorowawszy łapy zabrał się za rolety, przy czym nawlekanie sznurków miało odbyć się przy pomocy szydełka, które kupił w sklepie w Wisznicach wzbudzając niemałą ciekawość pań sprzedających. Zresztą odszukanie szydełka wśród artykułów przemysłowych też paniom zajęło trochę czasu, ale w jakimś zapomnianym pudle znalazło się. W. niestety zdążył szydełko gdzieś posiać, ponieważ w kieszeni koszuli, gdzie jak zeznał pod przysięgą je chował, nie było go tym bardziej, im bardziej go tam szukał. 

Poradziliśmy sobie jednak bez przyrządu, choć niemało kosztowało nas prawidłowe wyciągnięcie sznurków zwiniętych przez Mariana do malowania. Ale po pierwszej sztuce już poszło gładko. Wreszcie poczułam się jakoś tak bezpieczniej bez tych gołych okien. W. miał inne zdanie, ponieważ on nie cierpi firan, zasłon i tym podobnych. 

Mieszając od czasu do czasu w garach przystąpiliśmy do odfoliowywania mebli, co szczególnie z uwagi na ciężar stołu było dość trudne. Należało jednak przykręcić nogi kluczem dwunastką, który przez przypadek znalazłam na miejscu czyli w skrzynce z narzędziami. Wreszcie zmontowany stół wraz z krzesłami stanął w byłej sieni, nakleiłam od spodu na wszystkie nogi dołączone filcowe kwadraciki i zaczęliśmy się całości badawczo przyglądać pod kątem aranżacyjnym. Trochę poprzesuwaliśmy w te i wewte. Nie do końca było tak jak sobie wyobrażałam, ale postanowiliśmy zostawić jak jest i się trochę opatrzeć. Najważniejsze, że W. siadając na krześle jest w stanie dosunąć się do krawędzi stołu.

Elementy wyglądające na białe są w rzeczywistości w kolorze kości słoniowej lub jak kto woli ecru.




W. miał jakiś dzień dobroci i bohaterstwa we własnym domu, ponieważ zabrał się za wieszanie zegara, który początkowo nie chciał chodzić, ale po kilku próbach wypoziomowania dał się przekonać. Zawiesiliśmy także reprodukcję obrazu Albiczuka po drugiej stronie okna, albowiem Matka Boska Krakowska wymagała pewnej renowacji. Ustawiłam wazonik z forsycją, baranka z ciasta, który przypominał sfinksa po zabiegach renowacyjnych przeprowadzonych przez tę samą hiszpańską staruszkę, która odnowiła kiedyś obraz Ecce homo, który zyskał miano Chrystusa Rozmazanego. Wyjęłam też przepiękne pisanki otrzymane kiedyś od Ewy evluk i które zawsze nam towarzyszą w czasie wielkanocnym, jeśli jesteśmy na wsi.



Rzutem na taśmę zawiesiliśmy jeszcze umytą i nawoskowaną trójkątną szafkę nad lodówką powtarzając układ, jaki był przed remontem, tyle że w innym narożniku pomieszczenia. 


Po zakończeniu prac domowych odmówiłam dalszej aktywności i wlazłam do łózka. W. zabrał się za krojenie elementów sałatkowych, a jak przypomniałam sobie, że trzeba ugotować jaja na jutrzejsze śniadanie. W. zatem pozostał w kuchni,  a ja zasnęłam w oczekiwaniu na c.d. który świątecznie miał niedługo n.





1 komentarz:

  1. A mnie powiadomienia nie przychodzą jednakże....:-( ale wracam w wolnej chwili i czytam z przyjemnością.....Zawsze z czystą przyjemnością Zuziu :-)))) (evluk)

    OdpowiedzUsuń