niedziela, 11 lutego 2024

Święta z przeszkodami cz. V

 W  piątek około 5.00 rano zbudziło nas coś niezidentyfikowanego. Przysnęliśmy jeszcze, a o 6.00 zadzwonili pracownicy W. jak co dzień oczekując na wytyczne. Po załatwieniu spraw fizjologicznych, wpuszczeniu kotów, wypuszczeniu Zębasa i wpuszczeniu go po jakich 10 minutach, postanowiliśmy jeszcze pospać. No i się udało. Zbudziliśmy się przez godziną dziesiątą. Ja rozpoczęłam rozruch poranny, W. jeszcze trwał w sennym odrętwieniu. 

Ubrałam się, spożyłam śniadanie i po rozpisaniu listy zakupów wyszłam do ogrodu. Przyciągnęłam taczki i wjechałam nimi do stodoły po pierwszy transport słomy i siana. W zasadzie te dwa artykuły były pomieszane częściowo. Mamy wieloletnie pokłady, część leży tu od czasu poprzednich właścicieli. 

Ostatnie worki owsa zostawione przez W. nadgryzły myszy i plewy zaścielały podłogę stodoły na jakichś pięciu metrach kwadratowych. Skoro myszy maja tu taką wyżerkę, to naprawdę nie wiem czego szukają u nas w domu. Zbierałam słomę, układałam na taczkach i powoli toczyłam się w kierunku różanki. Ogacałam róże starając się jakoś ułożyć lepiej obornik, ale po nocnym przymrozku wszystko stwardniało i nie dało się łatwo ruszyć. Zębas biegał ze mną zaaferowany, myszkował w stodole, przetrząsał słomę i ogólnie był bardzo zajęty. No i tak sobie kursowałam jakąś godzinkę, ciesząc się ciszą, spokojem i świeżym powietrzem. Otuliłam większość krzewów, koncentrując się na tych bardziej wrażliwych odmianach. Prognozy były dość zimowe, RL mówiło nawet o -20 stopniach w kolejnym tygodniu. Prawdę mówiąc nie wiem, czy takie ogacanie jest skuteczne, ale po prostu chciałam coś porobić na powietrzu. 



W. pojechał po zaopatrzenie, ponieważ wymyślił, że upiecze babkę ziemniaczaną. Najwyraźniej książki podlaskie go zainspirowały. Ja się tylko pytałam kto to wszystko zje. Ja z kolei chciałam zrobić zapiekankę warzywną na obiad na te dwa ostatnie dni pobytu.

Póki co wyniosłam jeszcze drona i zrobiłam kilka lotów ćwiczebnych, obserwując zachowanie urządzenia w różnych trybach. No super jest to zabawka.

W. wrócił z zakupów i zaczęliśmy przygotowania do kuchennych rewolucji. Ciasto chlebowe wniosłam do Mrówczanego celem powolnego ogrzania przed pieczeniem. W. naznosił drewna i rozpalił w piecu chlebowym. Ogarnęłam kuchnię i przystąpiłam do montowania zapiekanki. W. natomiast zabrał się za gotowanie...zupy ogórkowej! Chyba jadłodajnię otworzymy.  Do babki ziemniaczanej potrzebna była kasza manna, więc W. udał się do Bożenki na żebry. Bożenka siedziała z wnukami i obiecała, że potem wpadnie. Przygotowałam dla sąsiadów trzy zestawy prezentowe. Kawa, herbata, słodycze, miody, nasze powidła, a dla Michała flaszka naszej świeżej agrestówki.

Bożenka przyszła jak zwykle pod tytułem "ja tylko na chwilkę, bo nie powiedziałam że wychodzę" . W. postawił na stół miodówkę, piernik, ja mieszałam w garach i sobie gadaliśmy o nowych rządach, o starszym synu Bożenki  Piotrku i jego planach powrotu z Wielkiej Brytanii do Polski. W. wykrzykiwał, że pomysł idiotyczny i trzeba go od tego odwieść. Potem przeszliśmy na tematy kuchni regionalnej. Bożenka już wstawał do wyjścia, więc przyniosłam torby prezentowe. Bożenka jak zwykle zamachała rękami "Przecież nie trzeba, czym my się odwdzięczymy". No to my ile sił w płucach: "Pewnie że nie trzeba ale my chcemy. To my się odwdzięczamy za tę troskę, za to że możemy do Michała zadzwonić i poprosić o spuszczenie wody, że nam bułki czy pierogi przyniesiecie, że życzliwym okiem patrzycie na to nasze gospodarstwo gdy nas nie ma". Bożenka już z mokrymi oczyma powiedziała, że się cieszy, że tak nam dobrze z nią, że i im dobrze z nami, że nas zawsze chwali jako sąsiadów. No to super, dobry sąsiad to skarb!

Odprowadziłam Bożenkę, która przypomniała, żebyśmy klucze jej zostawili. Powiedziałam, że jak się chleb uda, to przyniosę. Spytałam czy bułeczki ze śliwką smakowały. Bożenka potwierdziła, że bardzo smakowały, zwłaszcza wnuk Olek pałaszował. Bożenka z właściwym sobie wdziękiem podsumowała "Jak ktoś sam coś zrobi i podaruje to nawet byle co smakuje".  

Wróciłam do domu, pokroiłam ziemniaki na zapiekankę, dorzuciłam pieczarki, pierś z kurczaka, paprykę, marchew i wywaliłam na blaszkę. Wstawiłam całość do piekarnika, licząc że jednak się upiecze.  Ciasto chlebowe włożyłam do foremek i postawiłam do wyrośnięcia. W piecu chlebowym ogień się dopalał, termometr na drzwiach wskazywał 200 stopni. Po zgarnięciu żaru temperatura zaczęła spadać. Przyszła refleksja, że może niedostatecznie rozgrzaliśmy piec. No a skoro tak, to W. zdecydował, że rozpali jeszcze raz..

Zjedliśmy zapiekankę, która wyszła pyszna i jednak upiekła się ładnie. W. dopchał zupą ogórkową. W kuchni temperatura rosła i obawiałam się, że chleby wyrosną za bardzo. Piec rozgrzał się na nowo, na drzwiach było już 250 stopni. No, w środku pewnie jeszcze więcej. Około 20.00 W. przepchnął żar narzędziem własnej produkcji, które to nosi ponoć nazwę ożóg. Wstawiłam termometr piekarniczy do komory pieca. Wkrótce doszedł do końca skali czyli do 300 stopni. Czyli przegięliśmy w drugą stronę. Uchyliliśmy drzwiczki i po jakimś czasie zrobiliśmy próbę mąki wsypując garstkę na podłogę pieca. Pył wyżarzył się błyskawicznie. Czyli jeszcze za gorąco. Czekamy, myśląc że w nocy chyba skończymy to pieczenie. No ale to nasze pierwsze kroki z tym piecem po remoncie, więc trudno. 

Wreszcie decydujemy się na wstawienie chlebów, gdy termometr wewnątrz pokazywał 200 C. Wierzch blaszek przykryliśmy papierem do pieczenia. Normalnie pieczenie powinno trwać około godziny. Z nerwów i zmęczenia zapomniałam kompletnie o wstawieniu naczynia z wodą do pieca, aby chleb pozostał wilgotny po upieczeniu.. 

Po poł godzinie okropnie zdenerwowani otworzyliśmy piec. Chleby wyglądały ładnie, ale były blade, wiec usunęliśmy papier i pozostawiliśmy na kolejne 15 minut. I tu zrobiliśmy błąd że ich nie wyjęliśmy właśnie po tym dodatkowym kwadransie. Czekaliśmy  przepisową godzinę i w rezultacie skórka zrobiła się trochę za twarda, więc po wyjęciu zmoczyłam ją delikatnie wodą. Sam chleb wyszedł fajny, trochę niedosolony, ale smaczny. 






W. jeszcze wstawił babkę ziemniaczaną w blaszce po zapiekance. Była 22.30, a ja byłam na ostatnich nogach. Poszłam pod prysznic i walnęłam się do łóżka. W nocy musiałam się ewakuować na kanapę, bo W. potwornie chrapał. Ale za to pospałam do 8.00, ale o tym w c.d. który po raz ostatni n. 

7 komentarzy:

  1. Fiufiu, jaki kulinarny odcinek!
    Chlebek wygląda smaczniusio, a posolić zawsze można po wierzchu przecież. Zuziu, obserwuję u Ciebie ostatnio wyraźne kucharskie wzmożenie, życzę więc sukcesów!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dwa miesiące zwolnienia pozwoliło mi odkryć nieznane dotąd talenta :D

      Usuń
    2. Jednym słowem nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. :)
      Kibicuję Ci w tych eksperymentach kulinarnych.
      Daria

      Usuń
    3. Niestety poszłam w słodkości i pizzę, więc zaczyna być groźnie :)

      Usuń
  2. Zuziu-jak zwykle niesamowita relacja :-) Uwielbiam tu wracać i czytać, czytać, czytać... Chlebuś wygląda przepysznie (evluk)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ależ narobiłaś mi apetytu tym chlebem.

    OdpowiedzUsuń