sobota, 10 lutego 2024

Listopad dla wytrwałych cz.III

 Niedzielny ranek wstał ponurawy. Ja od 6.00 rano starałam się bezgłośnie rozpalić pod kuchnią i czekałam na kawę. Kto kiedykolwiek rozpalał w kaflowej kuchni z żeliwnymi fajerkami i drzwiczkami wie, że zrobienie czegokolwiek bezgłośnie przy kuchni jest po prostu niemożliwe. Zresztą im bardziej się starałam być cicho tym mniej mi to wychodziło, ale w sumie i tak nie szkodzi, ponieważ W. i tak chrapał w sypialni.

Bolała mnie szyja od kilku dni, ale tego ranka ból był nie do wytrzymania, miałam problem z poruszaniem głową. Położyłam się jeszcze chcąc dospać odrobinkę, ale tylko udało mi się zadrzemywać do godziny 8.00. Układałam sobie poduszkę pod szyją tak aby choć trochę zniwelować bolesne napięcie mięśni. 

W. natomiast wygrzebał się z pieleszy i po chwili w kuchni zaczęła skwierczeć jajecznica. Ja tylko zdążyłam mruknąć, że dla mnie bez cebuli.  

Przy śniadaniu ustaliliśmy, ze W. najpierw wdrapie się na strych i obejrzy wszystkie kąty przed zimą, sprawdzając przede wszystkim, czy nic tam się nie dzieje złego, nie ma jakichś szpar do zatkania itp. Przy okazji chcieliśmy zobaczyć, czy nie odnajdziemy tam dawno zaginionego emaliowanego kotła 60-litrowego, który służył nam kiedyś jako źródło ciepłej wody do mycia. Poszukiwaliśmy go już jakiś czas i ostatnie miejsce, gdzie mógł być to właśnie strych. Weszliśmy po drabinie, W. otworzył klapę w suficie w sieni. Na strychu nic podejrzanego się nie działo, jedynie okienko wymagało uszczelnienia. Gara niestety nie było. Wełna mineralna pokrywała całą podłogę grubą warstwą. 

W. zamknął klapę i stwierdził, ze pójdzie posadzić, to co przywieźliśmy. Ja z kolei umyłam okno w sypialni i zaczęłam przygotowywać się do pieczenia bułek drożdżowych ze śliwką, bo jednak ciekawiło mnie czy się tu udadzą. Zaczęłam od przyszykowania sobie składników, zrobiłam sobie herbatę i wyszłam przed dom, ponieważ słońce zaczęło nieśmiało wychylać się zza chmur. Wyszłam zatem na obchód terenu z Zębasem, a potem przysiadłam na ganku. 










W. nadciągnął z widłami i oznajmił, że postara się wyszarpać kożuch z pędów nawrota z rabaty podokiennej. ma zamiar zrobić z niego sadzonki. Jak dla mnie to to cholerstwo zasługiwało na ogień piekielny, ponieważ zarosło rabatę na amen, zabijając kilka bylin. Od dwóch lat wyłaziło także na ścieżkę ceglaną, z której go starałam się wyrugować. W. zatem przystąpił do działania a ja z p. Mannem w słuchawkach zabrałam się do wyrabiania ciasta. Wciąż jednak pozostawał problem piekarnika, ponieważ termometr z nieznanych przyczyn łgał. 

Na razie zaczyn drożdżowy rósł, ja dokładałam drewna pod kuchnią i wlepiałam oczy we wskazówkę termometru, która drgnąć nie chciała. Postanowiłam wstawić na próbę dynię, obraną i pokrojoną w półksiężyce, która po upieczeniu miała stanowić bazę do zupy dyniowej przyrządzonej na wywarze warzywnym, który przywieźliśmy z miasta. 

Dynia upiekła się na miękko, gdy termometr na piekarniku wskazywał 80 stopni. 

Przystąpiłam zatem do dalszych etapów. Ciasto wyrobiłam ręcznie jako tako (w mieście stosuję zwykły mikser i końcówki w kształcie spiralek) i zabrałam się za zupę. Blender niestety zdechł nieodwołalnie. W. akurat wszedł do domu i oznajmił, ze zgłodniał. Ja w zasadzie też, więc postawiłam na płycie kuchennej patelnię z wczorajszym leczo. Po posiłku wygoniłam W. z kubkiem herbaty na dwór. Pogoda zrobiła się nieoczekiwanie bardzo piękna.


Zaczynała się sjesta p. Kydryńskiego. Ja grzebałam pogrzebaczem w żarze, termometr dojechał do 100C. Rozwałkowałam ciasto butelką po winie, wykroiłam spore krążki, władowałam tam po po rozpołowionej śliwce, do której wsypałam odrobinę cynamonu (Małgoś, nie krzyw się, widzę!) i włożyłam nieco miodu. Całość zalepiałam i brzegi tak jakby zawijałam pod spód.


Bułki  układałam na blaszce i ustawiłam obok pieca, żeby podrosły. Wreszcie wstawiłam pierwszą partię.  Ni cholery nie było widać jak się toto piecze, otwierać się bałam żeby nie opadły. Po pół godzinie zdenerwowana do nieprzytomności wyjęłam i okazało się, że z jednej strony bułki są nieco przypalone. Znaczy temperatura nie rozkładała się równomiernie. Chyba jednak trzeba najpierw wygasić ogień i dopiero wstawiać wypieki. Kolejne parte wychodziły tak samo przypieczone z jednej strony.



W. tymczasem wszedł i triumfalnie oznajmił, że nawrot pokonany, choć pewnie wiosną trzeba będzie poprawić. 



Przy okazji z rabaty został wykopany berberys oraz samosiewny jaśminowiec. Następnie zażądał bułek do degustacji. Stwierdził że są super smaczne i zupełnie nie szkodzi że niektóre trochę czarne. No generalnie wyszły fajne, wyrośnięte, śliwka w środku zmiękła i lekko puściła sok. 

Postanowiliśmy, że wybierzemy jakieś najmniej spieczone i zaniesiemy Bożence, wreszcie to my możemy jej zanieść coś jadalnego. Zapakowałam bułeczki na talerz, owinęłam ręcznikiem papierowym. W. zabrał pakunek, wziął latarkę i poszedł, ja natomiast zabrałam się za ogarnianie kuchni. Za oknem już ciemno, w domu ciepło, pachniało drożdżowym ciastem. W, po powrocie coś tam jeszcze majstrował przy nalewkach stojących na piecu..


 Koty wchodziły i wychodziły. Ponieważ następnego dnia w drodze powrotnej mieliśmy wdepnąć do naszego znajomego, który będąc szczęśliwym emerytem żył sobie spokojnie w domku we wsi pod Węgrowem, postanowiliśmy wcześniej iść spać. Zresztą nie mieliśmy nic pilnego do zrobienia, więc po przebudzeniu jeszcze będzie króciutki c.d. który w dniu kolejnym n. 



3 komentarze:

  1. Doczekałam się , zobaczyłam , że jest... biegusiem do kuchni .Zrobiłam sobie kawusię i usiadłam do ulubionej lektury .Dziękuję Ci !

    OdpowiedzUsuń
  2. Rabatę nieźle W. zbuchtował. :) Wiecie już co tam posadzicie?

    Daria

    OdpowiedzUsuń