niedziela, 11 lutego 2024

Święta z przeszkodami cz. IV

We środę w zasadzie niewiele się działo, ponieważ deszcz nie ustał ani na chwilę. RL ponuro przepowiadało, że taka pogoda utrzyma się do czwartku. 

W. wyskoczył jedynie po drobne zakupy, w tym słodką kapustę. Ja planowałam dniu kolejnym zarobić ciasto na chleb, więc dokupione zostały drożdże.   Oraz prasa ogólnopolska.

Dzień mijał na krzątaniu się po domu, spożywaniu posiłków i ogólnym relaksie. 

We czwartek nieoczekiwanie przestało padać. Zatem wyskoczyliśmy w teren bez śniadania razem z Maszką i Zębasem. Cześka wyszła już nad ranem i patrolowała teren siedząc na płocie od strony włości SN.  W. rozpakował ładunek z samochodu i przystąpił do dystrybucji obornika, który tak bardzo zbulwersował dzielnych żołnierzy WOT. 

Szału jakiegoś z pogodą nie było, ale postanowiłam wywlec drona i chociaż poćwiczyć z samouczka manewry. Wystawiłam sprzęt pod stodołą na równej powierzchni, włączyłam pilota, do którego podłączony był telefon, na którym wyświetlał się widok z kamery oraz przyciski różnych funkcji. Samouczek wskazał mi jak się startuje, ląduje i jakie manewry wykonuje się w powietrzu. No a potem wio. Latałam tylko nad naszym terenem, bojąc się stracić drona z zasięgu wzroku. Zrobiłam kilka zdjęć i rozkminiałam jak włączyć filmowanie.





Po chwili znalazłam stosowny przycisk. W. usłyszał bzyczenie i przybiegł obejrzeć sobie moje wyczyny.  Oglądał z zainteresowaniem na ekranie smartfona to co rejestrowała kamera podczas lotu. Ten model nie ma własnego wbudowanego wyświetlacza, ale mi to nie przeszkadza. Trochę jeszcze miałam problem z zapamiętaniem który ruch joystickiem co robi, trochę za szybko obracałam dronem, ale najważniejsze czyli start i lądowanie miałam opanowane. Na ekranie aplikacja pokazuje ile minut lotu jeszcze pozostało do wyczerpania baterii, zatem wszystko pod kontrolą.  

Maksymalny pułap lotu to 120m co w zupełności wystarczy na amatorskie loty. Pomanewrowałam jeszcze chwile nad działką, wzniosłam się nad stodołę, zawróciłam i wylądowałam. No, powiem Wam, że super to jest! Pierwsza, najpierwsza próba jeszcze bez znajomości ustawień parametrów.


Tu już nieco lepsze ustawienia. Wiem, ze film nudny, bo kręcę się w kółko, ale to dopiero pierwsze wzloty.




Zabrałam sprzęt do domu i poszłam dokonać wizytacji na terenie, gdzie działał W. Wokół każdego krzewu różanego leżała solidna pecyna końskiego gówienka. Kalina z miejskiego wciąż czekała na posadzenie, ale póki co znów zaczęło mżyć. 



Ustaliliśmy, że póki się bardziej nie rozpada, to ja wytnę trawy z dereniarni. Dostałam sekator i rozpoczęłam chlastanie miskantów. Badyle składowałam w jednym miejscu, bo W. do czegoś je chciał wykorzystać. W. tymczasem rozwiózł taczkami ostatnie porcje obornika i postanowił zjeść śniadanie. Skończyłam swoją robotę po jakimś kwadransie i także postanowiłam się posilić. 

Rozpaliliśmy pod kuchnią, pokręciliśmy się po domu i czekaliśmy na okno pogodowe. Mżyło i padało na przemian.  W. jednakowoż spragniony już jakiejś aktywności postanowił zająć się kaliną. Ja pozmywałam gary, w chacie przyjemnie ciepło i było całkiem miło, dopóki nie wtranżolił się W.. w ubłoconych potwornie gumofilcach z konewką, którą zaczął napełniać z kranu kuchennego. W pewnym momencie zauważyłam że spod szafki zlewowej cieknie woda. Jutowy dywanik leżący przed zlewem był w połowie przemoczony. Pogoniłam W. , otworzyłam szafkę i zaczęłam wybierać wodę. Nastąpiły oględziny instalacji wodnej i na szczęście okazało się, że to nic poważnego, jedynie odkręciła się nieco wylewka od wężyka i woda spływała po rzeczonym wężyku w dół do szafki. Po dokręceniu wszystkiego kapanie ustało. Ufff... ostatnio coś nas awarie prześladują. Wytarłam podłogę, a dywanik wywiesiłam na ganku.

W. po podlaniu kaliny w nowym miejscu wrócił skarżąc się, że choroba pozbawiła go sił i w związku z tym na razie udaje się na relaks. 

Po południu zabrałam się za przygotowywanie ciasta chlebowego. Nie miałam żadnych dodatków typu otręby czy słonecznik, więc wsypałam trochę ziół prowansalskich oraz rozdrobnionych orzechów, które wyłuskałam z suszących się ubiegłorocznych zbiorów. Kluczowe będzie nagrzanie pieca chlebowego do właściwej temperatury. Miałam nadzieję, że termometr piekarniczy sprawdzi się, a przy okazji będzie można porównać, jaka jest różnica we wskazaniach tego, który został zamontowany w drzwiczkach piecowych. 

W. obiecał, że przepali jeszcze krótko w piecu chlebowym, a następnego dnia przed samym pieczeniem nastąpi rozpalenie zasadnicze. Zgromadziliśmy odpowiednie kawałki drewna, które W. podpalił. Na początku trochę się dymiło, ale po chwili ciąg zaskoczył i drewno ładnie się zajęło. Przy okazji W. nastawił kapustę, do której włożył drugą pierś z gęsi. 

Przygotowane ciasto rosło na piecu, co godzinę zgodnie z włoskim przepisem na pizze ciasto wyjmowałam na blat i wyrabiałam zakładając brzegi ciasta do środka, tak jak przy zamykaniu pudełka.  Po trzech takich epizodach, ciasto w misce pod przykryciem poszło na werandę aby dojrzewało. Włosi twierdzą, że nie powinno się piec niczego ze świeżego ciasta. Musi ono dojrzeć około 24 godziny w chłodnym miejscu. Przy okazji przegrzebałam kredens i wyszło, że nie mamy blaszek chlebowych tylko takie szerokie do ciast. W. obiecał kupić stosowne akcesoria następnego dnia. 

Zjedliśmy obiad, w skład którego weszły odgrzane na patelni buchty. które były przepyszne. Gęś wyjęta z kapusty pozbyła się soli i wreszcie była jadalna. Zarobiłam jeszcze ciasto na racuchy drożdżowe, a W. wpadł na pomysł, że wzbogaci je pokrojonym bardzo dojrzałym bananem. Usmażyłam pulchne racuchy i na dobicie zjedliśmy je na deser prosto z patelni. 


Na zewnątrz zmierzchało, deszcz nareszcie ustał. Nakarmiłam stado kotów, które już obsiadły ganek. W. monitorował ogień w piecu chlebowym i zabrał się za przesączanie części nalewek stojących na piecu oraz w Mrówczanymj. Ja dokonywałam pomiarów temperatury przy pomocy nowego narzędzia i wyszło, że termometr umieszczony w komorze pieca wskazuje o 20 stopni wyższą temperaturę niż ten na drzwiach. Do pieczenia chleba potrzebna jest temperatura około 200 stopni, więc trzeba będzie piec solidnie rozgrzać, potem śledzić wskazania termometru i ciasto wstawić w odpowiednim momencie.

Usiadłam do moich notatek, a W. częstował mnie owocami odsączonymi z nalewek. Agrest był naprawdę super pyszny! Liczyliśmy, że pogoda następnego dnia da popracować. W. chciał zabrać się za przycinanie drzew owocowych, a ja stwierdziłam, ze skoro gdzieś tam w prognozach pojawiają się groźby mrozów poniżej -10 stopni, to ogacę róże słomą ze stodoły. 

Póki co energia nam się wyczerpała, ogień w piecu wygasł, więc poszliśmy spać, aby móc przywitać c.d. który po raz kolejny miał n

3 komentarze:

  1. Ciekawe o co chodzi z tym dojrzewaniem ciasta przez 24 godziny. Jakie reakcje wtedy zachodzą i na co mają wpływ?

    Daria

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie nie wiem ale włoski kucharz twierdzi, że pieczywo wówczas jest łatwiej strawne

      Usuń
    2. Może tak być. To coś jak z orzechami, które namoczone przez kilka godzin są dla nas podobno lepiej przyswajalne. Koniec końców w nasionach pod wpływem wilgoci są uruchamiane różne ciekawe procesy chemiczne.
      Daria

      Usuń