niedziela, 11 lutego 2024

Święta z przeszkodami cz. I

 Drodzy czytelnicy. 

Przechodzę teraz do opisu przełomu roku 2023 i 2024, kiedy to wszystko poszło nie tak jak zaplanowaliśmy. Po pierwsze na Święta mieliśmy udać się do siostry W. do Wąchocka. Ale. Dwa dni przed wyjazdem czyli tuż przed Wigilią złamała mnie choroba. Nie wiem czy to jakaś wariacja covida czy co innego, dość że w piątek czyli dwa dni przed Wigilią siedząc w pracy pouczułam, że mam dreszcze. Potem temperatura zaczęła rosnąć, głowa mnie rozbolała fest i uznałam, że spadam do domu, bo nic tu po mnie. Choroba rozwinęła się całkiem nieźle, test apteczny co prawda nie wykrył ani covida ani grypy, ale czułam się fatalnie. W. zatem odwołał wyjazd. Zrobił podstawowe zaopatrzenie wigilijno-świąteczne, ponieważ nie byliśmy przygotowani na spędzenie najbliższych dni w domu. 

Następnie, w sobotę obudziłam się i poczułam, że w domu panuje nienormalnie niska temperatura. W. kopnął się do piwnicy i stwierdził, że nasz piec CO zdechł i żadne próby reanimacji nie dały rezultatu. Zatem byliśmy pozbawieni także ciepłej wody. W. zadzwonił do dwóch hydraulików, z czego odebrał tylko jeden. Obiecał przyjechać po południu i obejrzeć denata. Oględziny potwierdziły diagnozę tzn. "zimny trup". Czekała nas zatem atrakcja w postaci kupowania nowego pieca. Ponieważ było tuż przed Świętami, postanowiliśmy, że przeczekamy paląc w piecach kaflowych (dzięki Ci Tato, że nie wyburzyłeś ich jak inni nasi sąsiedzi). Wodę do mycia mieliśmy grzać na gazie w dużych garach. Dodatkowo w sypialni, zawsze chłodnej a teraz nieznośnie zimnej, W. zainstalował elektryczny grzejnik  olejowy. Wspaniale! Pralka działała, zmywarka także, mrozów nie zapowiadali póki co, więc powiedzmy że mieliśmy szansę na przetrwanie. 

Święta zatem minęły nam dość niekonwencjonalnie, ale jeść mieliśmy co, większość czasu spędzaliśmy okutani w kołdry, ponieważ W. też załapał choróbsko. 



Po świętach ja miałam urlop, więc do pracy nie musiałam iść. W. rozpoczął poszukiwanie pieca tzw. kotła gazowego dwufunkcyjnego, ale nie kondensacyjnego, ponieważ konstrukcja naszych kominów do takiego typu pieca się nie nadaje. Kupił jakiś, który mu doradzili młodzi sympatyczni ponoć sprzedający hurtowni hydraulicznej. Pan majster przyjechał i stwierdził, że niestety ten się nie nadaje. Piec pojechał zatem z powrotem. Wreszcie udało się kupić taki jak trzeba. Junkers. Pan majster przystąpił do instalacji, co wiązało się z wymianą praktycznie całego orurowania, ozaworowania  gazowego  etc. W każdym razie majster siedział w piwnicy cały dzień, demontował starą instalację, zgrzewał nowe rury i robił mnóstwo innych rzeczy. W. nawet nie bardzo miał mu jak pomóc poza kursowaniem do sklepów specjalistycznych po jakieś rurki, zaworki, śrubki, kolanka etc, . Wieczorem piec zawisł, został załączony, majster na czworakach wyszedł i z obietnicą przyjazdu po zakupie programatora, pojechał do domu. 



Ogrzewanie zatem ruszyło, odpowietrzyliśmy wszystkie grzejniki i trwaliśmy w zachwycie do czasu udania się do łazienki w celu porządnego wymycia kadłuba. Woda uparcie leciała lodowato zimna i nic się nie dało zrobić. Majster nie odbierał telefonu. Z lekka podłamani stwierdziliśmy, że  następnego dnia zawezwiemy majstra nr 2, który pojawił się, obejrzał całokształt, podłubał tu i ówdzie i poza stwierdzeniem, że mamy jakieś słabe ciśnienie wody nie mógł doszukać się niczego innego, co mogło być powodem braku ciepłej wody. Ciśnienie mieliśmy słabe już od dłuższego czasu, ale jakoś nie zwracaliśmy na to większej uwagi. Tym razem, skoro mogło być to kluczowe dla naszego komfortu, postanowiliśmy przyjrzeć się temu bliżej. W. zadzwonił po pogotowie wodociągowe, które sprawdziło przyłącze wody, gdzie nie było nic podejrzanego,. Za to jak zajrzeli do instalacji w piwnicy to stwierdzili, że stare rury wodociągowe są tak splątane i pewnie zarośnięte kamieniem i rdzą, że na bank tu leży przyczyna i pogrzebany jest pies. 

Dobra, postanowiliśmy kuć żelazo i poprosiliśmy majstra nr 2 o wymianę tejże instalacji i potem zobaczymy co to da. Majster z pomagierem ruszyli do prac od kolejnego poranka, my słuchaliśmy wiercenia, stukania i zgrzytania dochodzącego z piwnicy, donosiliśmy pożywienie i kawę no i czekaliśmy na efekty. Efekt owszem był, tzn. woda z kranu ruszyło żwawo i bystro. Natomiast  piec ni cholery się nie załączał aby ją ogrzać. Majster zafrasowany stwierdził, że musimy tu serwis Junkersa zatrudnić, ponieważ on podejrzewa, że majster nr 1 montując piec puścił wodę z tym syfem ze starych rur i mogła się prztykać taka jedna turbinka, co to tam robi coś w piecu i jest bardzo ważna. Po kilku telefonach do przypadkowo znalezionych majstrów oferujących naprawy Junkersowskich pieców (panie, może za tydzień będę mógł, albo za 10 dni) załamani stwierdziliśmy, że na razie to jedziemy na wieś, a po powrocie pomyślimy co dalej. Tam przynajmniej mamy ciepłą wodę. 

Podsumowując, nasz wyjazd już był opóźniony o dwa dni w stosunku do planów, ogrzewanie działało, ciepłej wody nie mieliśmy od praktycznie tygodnia. Majster nr 1 telefonu nie odbierał, co oznaczało że być może wie, że schrzanił robotę (W. mu się nagrał informując o braku ciepłej wody) i unika kontaktu, choć nie dopłaciliśmy mu pięciu stów z umówionej kwoty. 

W. co prawda wciąż miał gorączkę, a wieczorami ledwo oddychał, ale stwierdził że jedziemy choćby nie wiem co. W nocy przed wyjazdem ratowałam go gripexem, czosnkiem i herbatą z lipy z sokiem z czarnego bzu. Gripex nie nadaje się jako lekarstwo stosowane z wyboru, ale na W. zadział wyśmienicie, tzn. umożliwił mu zaśnięcie i przespanie praktycznie całej nocy. Rankiem w Sylwestra obudził się w lepszej formie. Rozpoczęliśmy pakowanie, W. pojechał jeszcze po worki z obornikiem i około 14. 00 wyjechaliśmy na wschód. 

Pogoda była całkiem fajna, po drodze żegnało nas malowniczo zachodzące słońce oraz życzenia wyświetlane na tablicach nad obwodnicą. 



Samochodów na trasie niewiele, jechaliśmy równym tempem i w rekordowym czasie 2,5 godziny dotarliśmy na miejsce. Wysiedliśmy, W. zaczął grzebać w schowku w poszukiwaniu kluczy od domu, potem w kieszeniach, a ma ich mnogość. Znów w schowku w samochodzie. Kluczy nie było. Popatrzyłam na niego i powiedziałam, że na szczęście zapasowe ma Bożenka. W. walnął się dłonią w czoło i pogalopował do sąsiadów. Klucze przyniósł, dom został otwarty. W środku powitała nas temperatura 6 stopni i zwłoki mysie w zlewie.   



Ja ruszyłam do rozpalania w piecach, W. wyniósł truchło i zaczął wnosić graty. Na kipie zostały worki z obornikiem oraz karpa kaliny hordowiny wykopanej z ogrodu miejskiego. Rozmiar krzewu był już na tyle nieodpowiedni, ze wreszcie udało się go wykopać i przywieźć na wieś, aby tu zdobił ogród. 

Było już ciemno, koty poszły na patrol. Zębas zdziwiony, że tak zimno w chałupie rozglądał się gdzie by tu się ułożyć. Ogień już się pięknie rozpalił, drewno trzaskało. 



Rozłożyłam żywność w lodówce i w mrówczanym, gdzie panowała zbliżona do lodówkowej temperatura. W. poszedł włączyć wodę w piwnicy (kilka tygodni wcześniej Michał nam spuścił wodę z instalacji i zakręcił zawór bo miał być mróz), ale okazało się, że  klapa do zejścia do piwnicy napuchła i za cholerę nie daje się podnieść. W. przy pomocy dwóch siekier i kilkunastu pań lekkich obyczajów w formie werbalnej udało się podważyć klapę. Woda popłynęła, bojler się napełniał, zatem będzie szorowanko pod prysznicem. Na razie jednak było ciągle przenikliwie zimno. 

Do świętowania Sylwestra słabo byliśmy przygotowani. Na szczęście w mrówczanym odnalazłam buteleczkę zacnej Cavy przywiezionej przez Darię i Mirka, którzy byli u nas wraz z Paputkiem i Krzychem dwa lata wstecz.  Poza tym mieliśmy podarunki w postaci wina z Sandomierskiej krainy win od klienta W. oraz miodówkę własnoręcznie zrobioną przez współpracownika W. z miodu z własnej pasieki. 




Posiłek stanowiła kaczka wolno gotowana, do której należało ugotować kaszę, ponieważ ziemniaki zapomnieliśmy zabrać z miasta. 

Temperatura w domu zaczęła już rosnąć, kurtkę zatem zamieniłam na bluzę polarową. Na ganku pojawiły się jakieś nowe koty, obydwa czarno-białe i obydwa głośno domagały się posiłku. Jeden z nich miał taką szeroką wąsatą mordkę i przypominał mi Piżmowca z "Komety nad Doliną Muminków".

W RL muzyka sylwestrowa w charakterystycznym dla tej stacji wydaniu czyli ABBA, Boney M, Bee Gees, czyli klasyka plus jakieś Darie Zawiałow czy inne Kwiaty Jabłoni. 

W. zabrał się za przyrządzanie kaczki, która stanowiła jak się okazało, całkiem fajną kolację. Potem już tylko relaks i próba doczekania do północy. W. zmęczony podróżą i infekcją przysypiał na zmianę z czytaniem. Oto nasze noworoczne lektury (Małgoś, dziękujemy!)




Zwierzaki poukładały się do snu. Północ wreszcie nadeszła, puknęło kilka fajerwerków. W. otworzył wino, które wypiliśmy, a Zębas biegał radośnie  z korkiem w pysku. Około 1.00 poszliśmy definitywnie spać, a noworoczny c.d. bez wątpienia n. 

1 komentarz:

  1. No to niezłe przygody tuż przed świętami.
    Dokładnie to samo nam kiedyś pan od łazienki zrobił z piecykiem Junkersa: po ponownym podłączeniu brudna woda poszła od razu na turbinkę, a powinna iść najpierw przez odpowiednie sitko.

    Daria

    OdpowiedzUsuń