niedziela, 11 lutego 2024

Święta z przeszkodami cz.II

 W Nowy Rok obudziliśmy się do życia dość późno, ale za to porządnie się wyspaliśmy. Na śniadanie W. zarządził i przyrządził jajecznicę z pieczarkami. Rzut oka na zewnątrz upewnił nas, ze może i rok jest nowy, ale szara ponurość jak najbardziej stara. W RL zapowiadali intensywne opady śniegu w godzinach popołudniowych. Póki co zaczął padać deszcz, więc z wypróbowania mojego nowego sprzętu do rejestracji rzeczywistości  to jest drona dji mini, nadal nici. Dron był prezentem choinkowym od W. i okropnie cieszyłam się, że będę mogła robić filmy z lotu ptaka. 



W ogrodzie szaro, buro i badyle. I tak będzie do wiosny czyli gdzieś do kwietnia. W. stwierdził, ze z prac ogrodowych chciałby wyciąć trawy rosnące w dereniarni ponieważ tłumiły one intensywne kolory pędów dereni.  Pomimo deszczu pokręciliśmy się trochę po terenie, Zębas towarzyszył nam bardzo dzielnie.

Potem zabrałam się za sprzątnie w łazience, ponieważ urzędowały tu myszy i zostawiły po sobie to i owo. Przy okazji sprawdziłam czy piecyk na paliwo naftowe działa, bo jednak ogrzanie łazienki przed kąpielą było niezbędne. 

W. smarkał straszliwie i głównie polegiwał. Za oknem deszcz i mgiełka unosząca się nad polami. 

W. pod wpływem lektur podlaskich zapalił się do pomysłu zrobienia pampuchów lub inaczej zwanych parowańców. Ale to musiał odłożyć na dzień następny. ja z kolei chciałam spróbować upiec chleb. W mieście zrobiłam już pierwszą próbę. Chleb pszenno-żytni całkiem dobrze się udał. W celu precyzyjniejszego mierzenia temperatury w piecu nabyłam termometr piekarski, który miał być umieszony w piecu, albowiem wytrzymywał do 300 stopni. 



Dzień mijał leniwie, zmrok zapadał, nakarmiłam koty tambylcze i zauważyłam, że zamiast deszczu spadają pierwsze płatki śniegu. Znaczy prognozy się sprawdziły. RL twierdziło, że w Lublinie sypie na gęsto. 

Wyszłam zrobić kilka zdjęć, ale w sumie widać tylko to, co oświetlała latarnia  





Ciemno, cicho, wszystko powolutku chowało się za śnieżną czapą. 

Zjedliśmy późny obiad w postaci duszonej jagnięciny  przywiezionej z miasta z kaszą i surówką z kapusty. Koty wypadły na ganek i gwałtownie zastopowały na widok białej warstwy w ogrodzie. Maszka wlazł w śnieg z widocznym obrzydzeniem, a po kilku minutach dał nogę z powrotem do domu. Cześka podumała chwilkę po czym, dała nura w krzaki.  

Dołożyliśmy drewna do kuchni, przepaliłam także w piecu by temperatura nie spadła w nocy, ponieważ zapowiadano jakieś ujemne wartości na zewnątrz. Na kolację postanowiłam zrobić naleśniki, W. zaświeciły się oczy i poszedł do Mrówczanego pogrzebać w piętrzących się słoikach, aby odszukać powidła śliwkowe. 

Smażenie naleśników na kuchni w ciemny wieczór na wsi, kiedy za oknem szaleje śnieżyca to obrazek iście sielski. 



W. pożerał naleśniki na bieżąco, smarując obficie powidłami oraz jakąś wiśniową konfiturą. Na szczęście ciasta było sporo, więc wystarczyło i dla mnie.

Resztę wieczoru leniwiliśmy się z lekturami, a co dla nas przygotował c.d. dowiemy się, gdy rzeczony n. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz