Poślizg zaiste haniebny, wrzesień ma się ku końcowi, a ja dopiero zebrałam się do pisania ostatniej części relacji sierpniowej. Zapewniam jednakowoż, że komentarze czytałam wszystkie bardzo uważnie i że na nie odpowiem!
W. obecnie bawi na wsi, ja zrezygnowałam z wyjazdu ponieważ mój dysk w kręgosłupie postanowił przypomnieć o sobie, w związku z czym żadna pozycja dla wyżej wymienionego kręgosłupa nie jest dobra, w szczególności pozycja siedząca w samochodzie z Zębasem na kolanach przez kilka godzin Poza tym pogoda zapowiadała się nieszczególna, więc szkoda mi było urlopu, ponieważ zostały mi już śladowe ilości z przydziału na ten rok. Może październik okaże się łaskawszy pod względem aury. W. zresztą donosi, że marcinki jeszcze nie kwitną poza białymi, trawy powykładały się, więc fotograficznie też nie ma szału.
No ale wracając do sierpnia i naszych dokonań. Najpierw zaległe zdjęcia wyzrębkowanej najnowszej rabaty. Patrząc na roślinność trudno uwierzyć, że były sadzone w styczniu tego roku :)
No i Ritausma w pełni kwitnienia
No to teraz relacja zasadnicza.
Poniedziałek wstał pochmurny, co mnie nie zmartwiło. Upału sobie nie życzyłam. Od razu postanowiłam zacząć od odcinka najmniej wdzięcznego czyli od Angielskiej, ale zabrałam się za odchwaszczanie z przeciwpołożnej strony, gdzie odchwaszcza się fatalnie. Miejscami plącze się barwinek w formie zwartego kożucha, ozdobna bylica luizjańska ledwo się trzyma ziemi (w przeciwieństwie do tej pospolitej) więc z trudem i ze zmiennym szczęściem starałam się jej nie wyrwać razem z chwastami. Tu także rosną róże: The Aleksandra Rose, którą bardzo lubię i która radzi sobie bardzo dobrze.
Poza tym Pat Austin, która ma postać miniaturki, którą nie jest, ale kwitnie mimo, że zawsze wiosną wygląda tak, jakby już nigdy nie miała odbić. Jest także oczywiście New Dawn obrastająca podporę z kogutem i której powycinałam przekwitłe kwiaty. That's Jazz ostatecznie zdechła w tym roku, co prawda W. twierdził, że wiosną był jeden pęd rokujący dalsze życie, ale potem "ktoś" go złamał. Innych oznak życia brak.
W. w tym czasie warczał nożycami do żywopłotu i chlastał ligustr, który wyrósł już całkiem nieźle. Potem zabrał się za chlastanie wszystkiego co popadnie. Włącznie z forsycjami. Po pozostawieniu obrazu nędzy i rozpaczy wsiadł w samochód i pojechał do Wisznic.
Ja przeniosłam się na Autorską, gdzie rozpoczęłam od okolicy jabłoni, i gdzie John Davis całkiem ładnie powtarzała kwitnienie.
Zgrabiałam też urobek W., bo gałęzie i gałązki walały się wszędzie. Od ostatniego odchwaszczania pokrzywy już zdążyły urosnąć w siłę, więc walczyłam z nimi układając wał z chwastów wokół róży. Pot zalewał mi oczy, bo temperatura niestety wzrosła znacznie. Obok panowie od elewacji toczyli rozmowy różne podczas prac. Wreszcie kończę ledwo żywa wydłubując trawę z irysów i konstatując, że tu potrzeba góry zrębek. Te poprzednie już zniknęły bez śladu.
Usiadłam sobie na ganku, wrócił W. z lodami, drobnymi zakupami i kratkami wentylacyjnymi które miały zastąpić strzępki siatki, które osłaniały przez chwilkę otwory wentylacyjne w podmurówce, ale zostały natychmiast przegryzione przez dzikich zębatych lokatorów. Nie było pewności czy rozmiar pasuje, ale innych nie było. Grunt że były solidne i metalowe. Do kratek dokupił jakiś klej silikonowy do mocowania tego ustrojstwa.
W. pokrzepiony drugim śniadaniem ruszył do prac ogrodowych, ja też nie wytrzymałam i przystąpiłam do odchwaszczania rabaty w sadku, najpierw tak od niechcenia, ale potem mnie wciągnęło i wydłubywałam trawsko i inne badziewie. Potem przystąpiliśmy do zrębkowania, które działa przeciwwchwastowo wyśmienicie, co widać było jaskrawo na rabacie pod dereniarnią. Wyzrębkowaliśmy większą jej część jakiś czas temu, ale na ostatni odcinek zabrało towaru i teraz różnica w zachwaszczeniu była bardzo widoczna.
Garść fotek z tej okolicy
W. sprawdzonym systemem nosił wory i rozsypywał, ja jeszcze robiąc kosmetykę i usuwając pozostawione chwasty rozprowadzałam zrębki pomiędzy roślinami. Lubię to robić, zrębki są zwykle ciepłe od procesów fermentacyjnych, wilgotne i przyjemnie je brać do ręki, a nawet wchodzić w nie bosymi stopami. Musiałam uważać, żeby nie zasypać siewek róży czerwonawej, z których jedna pojedzie do Darii jak trochę podrośnie.
Oczywiście tradycyjnie okazało się, że zrębek jest za mało na całą rabatę. Chyba kupimy Kamaza i nim będziemy na wieś jeździć.
Przy jednej z jabłonek W. posadził jakiś czas temu powojnik Praecox, który rozpełzł się po ziemi, a miał włazić na drzewo. Po nerwowym poszukiwaniu jakiegoś sznurka czy drutu ogrodniczego udało mi się podwiązać go we właściwym miejscu. Związaliśmy także wielkiego miskanta na skraju rabaty pod dereniarnią. Wzrok mój padł na oklapnięty powojnik JP II i pokazałam go W., sugerując że chyba uwiąd go dopadł, choć działanie musiało być błyskawiczne, bo jeszcze dwa dni temu miał piękne kwiaty. W. stwierdził, że w roli aktywatora uwiądu wystąpiła wykaszarką, którą oczywiście chlasnął pędy powojnika i stąd taki efekt.
Machnęłam ręką, poszłam do domu po aparat i zrobiłam jeszcze kilka zdjęć w różnych częściach ogrodu. Stali bywalcy bez trudu rozpoznają poszczególne miejsca.
To rabata wzdłuż płotu z SN i muszę przyznać, że mimo suchego stanowiska rośliny radzą sobie tu dobrze, choć okresowo W. zasila je wodą z kroplówki
Dla tej rośliny poszukiwałam właściwej nazwy i z wujka gugla wnioskuję, że to może być inula racemosa czyli oman himalajski
Tu teren, który na razie obsadzany jest krzakami: cisami, dereniami, różami i tp. Przylega on bezpośrednio do stosów biomasy leżących wzdłuż płotu Bożenki tam gdzie rośnie klon, mirabelka a dalej robinia wzmiankowana w poprzedniej części i gdzie kiedyś ma powstać rabata w stylu "wszytskim-majtki-spadną" Tak przynajmniej twierdzi W.
Tu ta sama rabata pod dereniarnią, tylko z drugiego końca
I z bliska
Rabata pod samą stodołą radzi sobie coraz lepiej
Tu rabaty przyoborowe
Portrety fauny i flory:
Róża NN, kupiona jako pnąca, ale na razie nie wygląda. Nie wiem czy już prosiłam o identyfikacje, ale nawet jeśli się powtarzam to nie szkodzi, bo wciąż nie wiem.
Po spacerze zgrabiłam jeszcze część walającego się pokosu układając zielsko wokół krzewów.
W. zabrał się za wycinanie gibnietej wiśni, która rosła przed oknem Mrówczanego. Potem przystąpił do montażu kratek, czego niestety nie oglądałam i nie nadzorowałam, bo zabrałam się za prace przygotowawcze do wyjazdu. Słowo "niestety" wynika z faktu, że zbudowana widokiem W. który z sukcesem acz przy wtórze słów niecenzuralnych montował kolejne kratki, nie obejrzałam efektu końcowego w porę. A ten był zgoła inny niż oczekiwałam, ponieważ W. nie zamontował wyżej wymienionych kratek licując je ze ścianą, tylko wydrążył otwory w styropianie i zamontował kratki bezpośrednio na cegle schowanej pod ociepleniem. Wyglądało to okropnie, ale na moje uwagi W. odparł obruszony, że w ten sposób zasłania realnie otwór w ścianie, a nie tylko ten w styropianie. Ja już oczyma duszy widziałam te korytarze wydrążone w odsłoniętym styropianie przez zdesperowanych nieproszonych gości. W. oczywiście twierdził, że styropian "się obrobi" i nie będzie widać.
No cóż, miałam na ten temat własne zdanie, ale w dniu wyjazdu już i tak nic z tym nie dało się zrobić.
Poszłam sobie do domu, zgarniając po drodze Maszkę, który był łaskaw się pojawić. Koty poszły do Mrówczanego, żeby nie zwiały przed wyjazdem.
Spakowałam ciuchy, produktów spożywczych nie było zbyt wiele, zamierzaliśmy zatem zabrać odpady recyklingowe czyli szkło. Odkurzyłam chałupę i zamiotłam werandę.
W. coś tam jeszcze zjadł przed wyjazdem i po prysznicu, spisaniu licznika elektrycznego, odłączeniu zbędnych wtyczek, pozamykaniu wszystkiego ruszyliśmy do domu. Prognozy pogody donosiły o zbliżających się burzach.
Trasa przez Radzyń i dalej do S 17 stała się już naszym stałym szlakiem. Z drogi widać było faktycznie dalekie rozbłyski na niebie. Jak zwykle postój zorganizowaliśmy w MOP Mroków, gdzie ja poszłam z psami na spacer, a W. poszedł po kawę. Jak się okazało, zamówił także pierogi, które nie dość że oznaczały dłuższe oczekiwanie to jeszcze okazały się być trudno zjadliwe.
Burzowe efekty świetlne towarzyszyły na potem przez znaczną cześć podróży, ale ominęliśmy je jakoś z boku. Okazało się potem, że komórka burzowa poszła na Lublin, gdzie wywołała sporo zamieszania i szkód.
Dojechaliśmy do Warszawy i zjeżdżając z trasy w okolicach Wilanowa zobaczyliśmy, że i tu deszczu musiało być sporo całkiem niedawno, bo woda stała w rozległych rozlewiskach. Na szczęście żadnych szkód nie odnotowaliśmy również na miejscu, więc do następnego razu!
Wreszcie doczekałam się relacji i kolejnej porcji zdjęć. Ogród prezentuje się wspaniale.
OdpowiedzUsuńJoasiu, dziękujemy! Nasza zasługa jakaś w tym jest, ale przede wszystkim deszcz!
UsuńOj Zuzia, dużo zdrówka życzę! U nas też kiepska aura... Ale to już od sierpnia tak się ciągnie. Oby tylko na wojsławicki festiwal traw się wypogodziło... Jakoś nie uśmiecha mi się spacer po arboretum w deszczu :-)
OdpowiedzUsuńMagdo, już lepiej :) Pogoda na wsi była do bani, lało praktycznie cały czas, ale W. chwalił się, że jednak trochę popracował. Pojechał tez na trawowe święto do Ryk, też padało niestety, ale widział ich nowy ogród, który powstał niedawno i mówi, że bardzo fajny!
UsuńZ zazdrością patrzę na Waszą rozbuchaną roślinność, deszcze przyczyniły się na pewno ale i Wy też. I faktycznie zrębki wykonują dobrą robotę na rabatach, fajne tło. To zrębki iglaste czy liściaste? Świeże czy kompostowane? Zdrowia Wam obojgu i zwierzynie też! /AlaSz/
OdpowiedzUsuńOch Alu, wreszcie wszystko rośnie! Te kilka męczących sezonów z niedostatkiem wody hamowało rozwój roślin i kilka z nich padło. Tak, zrębki to super ściółka. Te które W. przywozi są głównie liściaste. Oczywiście po dwóch-trzech sezonach znikają rozłożone, ale poprawiają strukturę gleby. Staramy się, żeby te świeże przynajmniej rok poleżały zanim je rozsypiemy. Dziękujemy!
UsuńZ tymi chłopami!
OdpowiedzUsuń/MaGorzatka/
No rynce opadajom!
UsuńWitam, mam nadzieję że samopoczucie masz lepsze i ból kręgosłupa przeszedł.
OdpowiedzUsuńCzekam na cd.
Zdjęcia albumowe.
Napiszę jak Małgosia: ech, z tymi chłopami! Szkoda powojnika chlaśniętego wykaszarką, ale mam nadzieję, że wiosną ładnie odbije. Masz rację, styropian sam się nie obroni. Raz że odsłonięty będzie się utleniał, niszczy i tracił swoje właściwości, a dwa, że różne stworzenia lubią go skubać i dziurawić.
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę na tę różę rdzawą. :)
Śliczny ten rdzawy motylek. Nie widziałam takiego w naszej okolicy.
Hejka! cisza, ojej, martwię się.
OdpowiedzUsuń