wtorek, 22 grudnia 2020

Listopadowe mgły - cz. IV

 Wtorek pod względem pogody niczym nie różnił się od poniedziałku. Zapragnęłam kawy na werandzie i pomimo temperatury raczej nie sprzyjającej, przysiadłam z kubkiem na progu sieni okutana w gruby szlafrok. Widok taki


Rozruch wiejski słychać było tu i tam, W. już był w ferworze sadzenia. Nagle przed płotem zatrzymał się jakiś zdezelowany samochód, wysiadło z niego jakieś indywiduum i wrzasnęło sznaps-barytonem: "pani, nie ma pani jakiegoś złomu do oddania?" 

Zerwałam się na równe nogi i odwrzasnęłam idiotycznie, że poszukam. Coś mi się kołatało, że mieliśmy jakieś złomowe kawałki złożone na kupę i kiedyś Michał miał się zająć wywozem, ale w końcu straciłam z oczu tę kwestię.

Poszłam po W., który najpierw stwierdził, że nic nie ma. Najwyraźniej mu się nie chciało odrywać od sadzenia. Zirytowany wyszedł do bramy i coś tam konwersował z panem wyglądającym na takiego, co to prowadzi niehigieniczny tryb życia od urodzenia. W. tłumaczył, że złom jakiś był, ale chyba jest przywalony gałęziami. Na dowód tego pokazywał stos gałęzi wyciętych z klonu. Pan nie zrażony stwierdził: "To my odwalim gałęzie!" Nic nie pozostało jak tylko wpuścić panów, którzy jednakowoż w gałęziach nic nie znaleźli. W. jednak przypomniał sobie, że między płotem Bożenkowym a Aleją Bzów w chaszczach są jakieś stare artefakty po poprzednich właścicielach. Pan zatem wrzasnął:"Janeeek, chooo!", Z samochodu wygramoliła się młodsza kopia pana pierwszego. Ja złapałam Zębasa na ręce, Wańka nie wyglądała na groźną, choć panowie przezornie zapytali czy gryzie. Wiadomo-pies to musi gryźć. Co za myślenie...

Panowie pomaszerowali z W. do ogrodu, a ja zniknęłam w domu, bo jednak byłam ubrana w szlafrok.

Po jakimś czasie panowie wyszli ciągnąc jakieś stare słupki i przerdzewiałą klatkę na prosiaki. Wyszłam przed dom. W. zamknął bramę i z lekka niespokojny stwierdził, że może to nie było mądre wpuszczać takich zbieraczy na teren, bo może zechcą tu wrócić z kolegami zajmującymi się wynoszeniem różnych rzeczy ale z domu. Takie rzeczy zdarzały się na jakichś podwarszawskich działkach czy osiedlach letniskowych. Wzruszyłam ramionami, bo na to to już nic nie poradzimy. Tknęło mnie coś i poszukałam wzrokiem wyciągniętej rok temu z krzaków przez W. jakiejś części od wozu czy czegoś takiego. No nie było jej, w tym miejscu, gdzie ją W. porzucił. Czyżby ktoś tu już był podczas naszej nieobecności? Jakoś tak mi się zrobiło nieprzyjemnie, podzieliłam się moimi wątpliwościami z W. , który nerwowo szurnął butem w miejscu gdzie leżała ta starożytna część i ku naszej uldze, trafił na nią, zagrzebaną w trawie i ziemi. 

No nic. Przynajmniej zobaczyli, że ze złomu to już nic nie mamy. W. za to przytoczył rozmowę z panami podczas penetrowania krzaków. Młodszy zapytał patrząc na roślinność wokół: "To sadzone, no nie?" Drugi na to :" No pewnie, że tak. Nie widzisz? Ja znam takie ogrody. Taka dzika natura!" W. z uznaniem pokiwał głową i potraktował to jako komplement.

U Bożenki na piętrze zasuwało jakieś urządzenie, które W. zidentyfikował jako mixokreta. Czyli remontów ciąg dalszy. Głowa mnie jakoś rozbolała, udałam się do domu i usiadłam w kuchni ze Słowem Podlasia. Od razu trafiłam na artykuł na temat autostrady biegnącej po linni naszej trasy i pobiegłam machając gazetą do W., który gadał przez płot z Bożenką. Bożenka widząc obcych w naszym ogrodzie  czujnie od razu wyszła i niby to coś grzebiąc w ziemi w warzywniku patrzyła, co się dzieje.

Odczytałam W. artykuł, który poza tym, że optymistycznie opisywał najbliższe plany budowy drogi w kierunku wschodniej granicy, to jednoznacznie wskazywał, komu zawdzięczać będziemy luksusowe warunki podróży. Otóż ni mniej ni więcej tylko Jarosławowi Kaczyńskiemu i lokalnemu senatorowi Biereckiemu. No wzruszenie odebrało nam głos.

Podzieliliśmy się z Bożenką informacjami na temat budowy autostrady, ale Bożenka machnęła ręką i stwierdziła, że jej to niepotrzebne to się nie interesuje. Okazało się przy okazji, że ma solidną chrypkę. Żartując, że ma "kowida" wręczyła mi kilka zielonych papryk, które właśnie zerwała w warzywniku. 



Papryki zaniosłam do domu podziękowawszy za dary (nie ma za co, inaczej by się zmarnowały) i wyszłam jeszcze z aparatem.








Potem chlapnęłam herbatki, przebrałam się na roboczo i postanowiłam wypielić co nieco Albiczukowski. Nowa trawka już skiełkowała i tworzyła całkiem niezły kożuch, który miał się rozwinąć na wiosnę. Dłubałam sobie dobre dwie godziny. Ponieważ kilka traw i chryzantem wymagało podwiązania, przyniosłam sznurek i nóż i wpełzłam pod pokładające się łodygi i źdźbła. 








W. nadciągnął , obejrzał moje dzieło i zagadnął mnie czy nie zechciałabym popodlewać tego co posadził w Alei Bzów w ramach odsapki od pracy na kolanach. Podlewanie oznacza długie stanie z wężem, czyli zajęcie odmóżdżające, ale stwierdziłam, że będzie szybciej, jak ja się tym zajmę. 

W. rozciągnął mi wąż, odkręcił wodę i tak sobie stałam, słuchając dyskusji panów obsługujących mixokreta, najwyraźniej jakichś kolegów Michała. Michał zresztą też tam pracował z nimi. W. poinstruował mnie, że mam tak podlewać, żeby wymywać ziemię z brył trawy leżących wokół dołka, wtedy zamula się bryłę korzeniową i roślina lepiej się przyjmuje.  No to sobie stałam i zamulałam wedle instrukcji.

W. natomiast zajął się zrywaniem darni w sadku, celem poszerzenia rabaty i naturalnie zapełnieniem jej kolejnymi roślinami.




Ja już byłam cokolwiek umęczona, choć zadowolona z efektu w Albiczukowskim. Nad ogrodem mignął krogulec polujący na jakieś małego ptaszka typu sikorka czy wróbel. Weszłam do domu, bo już pora była coś zjeść.

Zmrok nieodwołalnie zapadł, więc i W. ściągnął do domu. Dorzuciliśmy do pieca, odgrzaliśmy sobie obiad. Maszka wylazł na zewnątrz, bo jednak wieczór wyzwalał w nim instynkty łowcy. Na szczęście na wołanie przybiegał.

Wykąpałam się i przejrzałam prasę. W. pochrapywał na kanapie. Pozmywałam i ogarnęłam kuchnię. Wyszłam przed dom kiciając donośnie. Maszka się nie pokazał.  Wylazłam zatem bardziej w ogród, gdzie ciemno było choć oko wykol. Wołałam potwora starając się dojrzeć coś w tej czerni. Usłyszałam ciche miauczenie, więc zintensyfikowałam kicianie. Pod nogami dostrzegłam jasną plamę, która nie okazała się być Maszką, a kotką widzianą podczas poprzedniego pobytu. Kotka żałośnie popłakiwała, więc wzięłam ją do domu i posadziłam przy kociej misce zapominając o Maszce. 

W. obejrzał kota i stwierdził, że ładniutka. Kot grzecznie zjadł kolację i strachliwie siedział na krześle, bo Zębas obserwował przybysza z uwagą. Za chwilę wparowała Wańka z Maszką. Maszka nie skapował, że jest ktoś nowy, łaził po kuchni, a kocia dziewczynka patrzyła na niego wielkimi oczami zza oparcia krzesła. Wreszcie Maszka dostrzegł pobratymca i najeżył się jak szczotka. Kotka zresztą też nie byłą dłużna. Do grubszych łapoczynów nie doszło, ale resztę wieczoru staraliśmy się obłaskawiać Maszkę, nowego kota i psy, które też, choć umiarkowanie, zainteresowały się wsiową znajdą.

Jasnym było, że kota po nakarmieniu nie wywalimy z powrotem w noc. Ja już byłam padnięta zupełnie, wlazłam do łózka i stwierdziłam, że co ma być to będzie. Kotka błyskawicznie znalazł się na moim ramieniu, ufnie wtuliła się przy szyi i popatrując na mnie małymi oczkami ułożyła się do snu. No to klapa. Przecież teraz tego kota już tu nie zostawimy. W. popatrzył na scenkę rodzajową w sypialni i stwierdził spokojnie, że mamy nowego kota. Jednak dla facetów wszystko jest takie proste. Zwłaszcza, że karmieniem, zakupami aprowizacyjnymi, sprzątaniem kuwety i okolic, a także niańczeniem tego towarzystwa zajmuję się ja. Poza tym pozostawał problem integracji całej bandy, ale pomyślałam, ze to już sprawa do przemyślenia na c.d. który niezależnie od liczby kotów musi n.





3 komentarze:

  1. Ogrody dzikiej natury. No, muszę przyznać, że starszy pan złomiarz zaskoczył na plus. :)
    Koteczka jest naprawdę śliczna. I jak tu zostawić takiego kota, który od razu ufnie wtula się w człowieka, żeby przespać z nim noc.
    Weranda piękna i niezależnie od listopadowego chłodu też bym tam z chęcią piła kawę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Opis jak zwykle przyciąga i daje możliwość bycia w ogrodzie tego siedliska i nie tylko. Wyobraźnia działa
    i pozwala na poznanie gospodarzy w danej chwili. Zdjęcia przekazują melodię traw.
    A zwierzaki są urocze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ech te złodziejstwo... Wszystkiego trzeba pilnować i wszystko chować. Nam na działce ukradli karmnik dla ptaków, a sąsiadowi wykopali ziemniaki. Niby nic ale niesmak pozostał :-(
    Głaski dla nowego koteczka :-*

    OdpowiedzUsuń