niedziela, 18 października 2020

W kolorach października cz.III

 Rozpadało się. Siąpiło, momentami deszcz stawał się intensywniejszy. Z prac na zewnątrz póki co nici. Więc kawa i śniadanie na spokojnie. Zwierzęta siedziały w domu, w kuchni palił się ogień.

No ale trzeba malowanie dokończyć. Podłoga w łazience przeschła, więc po śniadaniu zabrałam się za malowanie po raz drugi. Teraz już szło łatwiej, trzeba było tylko przyłożyć się do spoin miedzy dechami i do tych miejsc, gdzie ubytki w drewnie były duże. 

W. stwierdził, ze idzie sadzić, a potem pomoże mi odsunąć toaletkę z lustrem. Uznaliśmy, że wynosić nie ma co. Wysunie się ją na środek, pomaluje się podłogę dwa razy, a jak wyschnie mebel wstawi się na miejsce.

No i w zasadzie tak zrobiłam, tyle tylko, że toaletkę odsunęłam sama.  Wyszlifowałam i wytarłam odtłuszczaczem kolejny fragment desek i pomalowałam. 

Potem w ramach płodozmianu pomalowałam po raz trzeci szuflady i korpus komody. Farby jakby nie ubywało. Podumałam chwilę i wystawiwszy na ganek taboret łazienkowy, częściowo obleziony z lakieru, postanowiłam i jego odświeżyć na zielono. Tu musiałam się bardziej przyłożyć do szlifowania, bo ten lakier nie rokował przyczepności nowej farby. Uporałam się z czyszczeniem i zabrałam się za malowanie. Tu było trochę trudniej niż w przypadku powierzchni płaskich, bo trzeba było obracać taboret w różne strony, żeby  wymalować każdy fragment i zakamarek.  Pomalowałam raz i ponieważ wszystkie elementy malowane schły sobie, zabrałam się za porządkowanie sieni wejściowej. 

Wymiatałam wszelkie zalegające kurze, śmieci i tak dalej, z szuflady szafy wywaliłam jakieś szmaty i stare gazety Przy okazji znalazłam szlifierkę oscylacyjną... Cud, że myszy jej nie zeżarły.

Szuflada pachniała jakoś podejrzanie, więc niewiele myśląc przyniosłam resztkę Vidaronu używanego w dniach poprzednich i wymalowałam  wnętrze, które nabrało ładnego odcienia i zapachu może nie pięknego, ale bardziej akceptowalnego niż ten poprzedni.

W. przyszedł i zażądał oceny jego prac nad nową rabatą. Korzystając z chwili, kiedy padało nieco mniej, poszłam na zwiady. No, muszę przyznać, że fajnie to wyglądało, czego zdjęcia absolutnie nie odzwierciedlają. Zapytałam, czy będziemy zrębkować, ale W. zaprzeczył twierdząc, że dopiero jak wegetacja ustanie czyli pewnie w listopadzie.



Wróciłam do sprzątania, omiatałam pajęczyny, trzepałam wycieraczki, myłam podłogę na mokro. Przy okazji obejrzałam sobie stojące za drzwiami wejściowymi skrzydła drzwiowe oryginalnie zamykające przejście pomiędzy kuchnią a salono-jadalnią, które szlifowałam z farby dawno temu, i mimo, że zostało już niewiele pracy, jakoś zarzuciłam tę mozolną czynność. Chyba zarzucę również pomysł, żeby je zostawić w wersji obdrapanej, bo takie coś szare, mażące się chyba nie da się usunąć i efekt będzie taki sobie.  

Ponieważ została mi resztka Vidaronu, pociągnęłam nim starą szafkę , stojącą przy wejściu, pochodzącą chyba jeszcze z przedwojennych mebli babci i która na krótko odzyskuje jaki taki kolor po natarciu takim specjalnym olejkiem do drewna, ale potem znów szarzeje. Vidaronu wystarczyło akurat na porządne malowanie z wierzchu. Środka nie ruszałam. 

Sień już nieco się ucywilizowała, umyłam jeszcze lustro w szafie i na razie porzuciłam prace fizyczne. 

Posiliłam się i łyknęłam herbatę. W. zajął się wywożeniem zerwanej darni na kompost, ale znów kolejna fala deszczu zmusiła go do schowania się pod dachem. Przy okazji okazało się, że rynna nad sypialnią jest zatkana, bo woda przelewała się górą, a ze spustu ani kropli. Niestety przy okazji chlapała na okno sypialniane i na ścianę werandy. Drabiny oczywiście nie mieliśmy, choc tyle razy okazywało się, że jest ona w tym gospodarstwie niezbędna. 

Póki co zjedliśmy jakiś solidniejszy posiłek w postaci smażonej ryby (ja) i schaboszczaka (W.) z ziemniakami i surówką z kiszonej kapusty.

Potem W. udał się na sjestę na kanapie, a ja pomacawszy taboret stojący na ganku i uznawszy że wysechł zadowalająco, pomalowałam go po raz drugi. Próbowałam też papierem ściernym zwiniętym dość misternie wyczyścić z farby szyldy na szufladach,  i w sumie z grubsza się udało, ale będę musiała przywieźć cienki pędzelek i pozamalowywać jeszcze drobne fragmenty.

Deszcz się zlitował i przestał padać, ale chmury szczelnie pokrywały niebo.

Ogarnęłam kuchnię wypatrując dziur w podłodze, które należałoby załatać. Nałożyłam porcję kociego jedzenia, ale trikolorka już się nie pojawiła.








W. zregenerowany po drzemce udał się do ogrodu. Ja pomalowałam po raz drugi fragment podłogi pod toaletkę, ale należało zostawić ten stan do dnia następnego do wyschnięcia. Do kibelka i do prysznica jakoś dało się dostać.  

Nie sadziłam, że te wygibasy przy malowaniu dadzą mi tak w kość. I w mięsień. Jakbym konno jeździła. 

W. wrócił i stwierdził, że jeszcze mu zostało trochę roślin do posadzenia na jutro. Jutro też planowaliśmy podjechać do gminnej biblioteki z książkami, zgodnie z umową z panią dyrektor.  Na razie mieliśmy dość, pogoda była do bani, ciemność zapadła w związku z tym dość wcześnie. 

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko wyszorować się pod prysznicem zdzierając kolorowe plamy z rąk i walnąć się do łóżka, co tez z przyjemnością uczyniłam. Dość monotonną niedzielę zastąpi równie monotematyczny c.d., który w poniedziałek n. aby zakończyć tę relacje. 














 

 








4 komentarze:

  1. Bardzo dużo zrobiłaś ale zdjęcia jesiennego ogrodu są najlepsze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak fitness, to produktywny :) Cudne obrazy z astrami :) Te wielkie białe od nas się zadomowiły?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jakieś wielkie białe mam, ale czy to Wasze to nie wiem.

      Usuń