niedziela, 7 lipca 2024

Z wiosną wraca nadzieja cz. III

 We środę obudziłam się około 9.00, ale budziłam się w nocy kilkakrotnie. Za oknem okropnie, nie było śladu po ciepłych dniach. Wiało, ale postanowiłam jednak wyjść do ogrodu i uporządkować jeszcze rabatę z hortensjami, domykającą od wschodu rabaty przed domem. Dłubałam dłuższą chwilę starając się nie zniszczyć tego, co już wyszło ponad powierzchnię.  Hosty pokazywały kły, irysy i inne byliny zieleniły się już na całego. Musiałam wyciągać liczne patyki, które spadły podczas przycinania jabłoni. Wreszcie zgarnęłam urobek na kompost  zamiotłam ścieżki cały czas zastanawiając się nad alternatywą dla okropnej agrowłókniny chroniącej cegłę przed przerastaniem chwastów. 

W ramach płodozmianu poszłam z sekatorem w róże i rozpoczęłam przycinanie przy okazji rozgrzebując kopczyki z kompostu obornikowego i słomy. Deszcz padał z przerwami na słońce, a wiatr nieustannie przewiewał mnie na wylot. Tyłek już miałam cały mokry, ale starałam się działać według planu nie zważając na przeciwności. Te pierwsze, okropnie nużące i niewdzięczne prace da się wykonać pod warunkiem trzymania się harmonogramu i realizacji kolejnych etapów z żelazną konsekwencją. 

Przyjrzałam się żałosnemu wspomnieniu po Autorskiej i postanowiłam przenieść najbardziej zarośnięte liliowce na rabatę podokienna. Najpierw jednak po wykopaniu całej kępy musiałam rozebrać ją na pojedyncze sadzonki czyszcząc dokładnie z cieniutkich korzeni tej strasznej trawy, która pożarła mi połowę mojej rabaty. Ni tak siedziałam jak podstarzały Kopciuszek, a Zębas zajmował się kopaniem w hałdzie ziemi darniowej. W porę zauważyłam, że odkopał śpiącego jeża, więc zabrałam bydlaka, a jeża przysypałam liśćmi i patykami. 

Pomimo nieprzyjemnego wiatru bociany latały nad głową, inne ptaszki śpiewały radośnie i tylko ta myśl dręcząca o przyszłym niechcianym sąsiedztwie...





Weszłam  do domu żeby się napić wody i z niepokojem zobaczyłam plamę wilgoci w kuchni na podłodze. Ani chybi dach przecieka, trzeba więc przygotować się do remontu, a w zasadzie położenia nowego. Nie ma co zaklinać rzeczywistości, że niby ten dach to panie z  blachy, że takiej to już nie robią. Trzeba będzie zadowolić się współczesnym badziewiem.  Póki co podstawiłam miseczkę w miejscu kapania i liczyłam, że nie będzie potopu. 

Finalnie skończyłam zaplanowany odcinek prac około 14.00, tuż przed kolejną falą deszczu. 

Wykapałam się, rozpaliłam ogień pod kuchnią i usiłowałam zrobić coś w rodzaju racuchów drożdżowych smażonych na patelni, ale nie bardzo to wyszło. W środku ciasto było surowe, więc przerzuciłam żar na stronę komory piekarnika i spróbowałam to upiec. Wyszły takie nieudane bułeczki, ale dało się zjeść, a ja byłam głodna. Do tego winko oraz resztka świątecznej nieśmiertelnej sałatki warzywnej. 

W RL masakrowali blokami spotów wyborczych. Niektóre były powtarzane co 5-6 razy pod rząd, nie do wytrzymania. W. zadzwonił zdając relacje funeralną. Generalnie uroczystość powiązana była, jak zazwyczaj przy takich okazjach, z generalnym zjazdem rodzinnym.  Dawno niewidziani kuzyni i kuzynki, rozmowy, objazd po tamtejszych krewnych, obiadki, kolacyjki. W. miał przenocować u rodzinki i pojechać w drogę powrotną następnego dnia. Gratulował mi pomysłu żeby jechać pociągiem, a nie męczyć się jazdą kilkaset kilometrów samochodem.  

W domu panowało przyjemne ciepło, za oknem szumiał deszcz w różnym natężeniu. Czworonogi władowały się do łóżka, a ja zastanawiałam się, jak wywalczę sobie trochę przestrzeni do spania, bo c.d. wraz z W. miał już wkrótce n. 



Z wiosną wraca nadzieja cz. II

 Spałam całkiem nieźle zważywszy na nowe otoczenie. W, zadzwonił, że dotarł i że wkrótce jedzie w kierunku województwa wielkopolskiego. W RL zapowiadali opady deszczu, zatem po kawce ruszyłam raźno do ogrodu, chcąc wykorzystać ciepłe przedpołudnie. Jak co roku zaczęłam odbadylanie wokół domu, tak żeby w najbliższym obejściu było już w miarę.  Uprzątnęłam rabaty pod oknem, a potem dalej frontowe. Ziemia była wilgotna i przyjemna w dotyku. Sporo roślin już wylazło, krokusy i przebiśniegi przekwitły. Obcięłam odrosty u trzmieliny, zanotowałam że wykopany przez W. nawrot jednak tu i ówdzie odbijał. Niestety budleje wyglądały na trupy. 





 Podczas monotonnej pracy podśpiewywałam sobie coś tam pod nosem i nie zauważyłam, że weszła Bożenka z młodsza wnuczką Laurą.  Pogadałyśmy chwilę, Bożenka zadeklarowała, że jak coś trzeba to mam mówić, bo codziennie ktoś jest w Wisznicach i może jakieś zakupy zrobić. Zaczęło padać, więc pożegnałyśmy się. Weszłam do domu i okazało się, że jest już 13.00!  Odgrzałam przywieziony z miasta żurek, następnie wykąpałam się, nakarmiłam tłumnie przybyłe koty tambylcze i z uczuciem dobrze wykorzystanego czasu walnęłam się do łóżka z książką. 

Po jakimś czasie zapukała Bożenka, umownie zapukała, bo Bożenka od progu woła ale nie puka. Przyniosła ciasto i z okrzykiem "O, jak czysto!" usiadła przy kuchennym stole. Zrobiłam kawę, Bożenka wspomniała kawę, którą dostała od nas wśród prezentów świąteczno-noworocznych. Stwierdziła, że miała taki orzechowy posmak. No tak, bo była aromatyzowana. Największy news jaki Bożenka przyniosła to to, że progenitura SN chce się tu przeprowadzać, ponieważ właściciel stancji, gdzie teraz mieszka z mężem ma zamiar sprzedać dom.

No i wyjaśnił się powód dewastacji lilaków. Planowany jest bowiem remont starej chaty SNa, czyli Domu Złego. No i tak. Nie powiem, żebym się ucieszyła.  Nawet wręcz przeciwnie. Przyzwyczaiłam się, że za płotem nie ma już tego szkodnika i w ogóle nikogo nie ma. Jest cicho i spokojnie. A Bożenka wcale dobrego zdania o córeczce a zwłaszcza o zięciu SNa nie miała, wręcz stwierdziła, że była żona SN kiedyś ich pognała, bo zięciumio jakieś lewe interesy robił, czy po prostu kradł.   No niezłe sąsiedztwo nam się zapowiada, z deszczu pod rynnę. Starałam się nie dramatyzować, ale różne myśli mi się kłębiły w głowie. Ciekawe co powie W. gdy się dowie. 

Bożenka ponownie przypomniała, że jest i czuwa i jak co potrzeba to mam dać znać

Pokręciłam się po domu i rozpaliłam w piecu, ponieważ RL straszyło spadkiem temperatury do 3-4 stopni. Uspokojona widokiem płomieni i emanującego ciepła poszłam spać, aby przywitać kolejny c.d. w lepszym humorze

Z wiosną wraca nadzieja cz. I

 Wiosenny wyjazd zaplanowaliśmy na początek kwietnia w połowie świąt  i tak się złożyło, że  W. musiał wrócić tego samego dnia z powodu pogrzebu w rodzinie. 

Ponieważ były święta wielkanocne, a konkretnie Lany Poniedziałek, droga była praktycznie pusta o poranku.  Na drodze od Ryk w stronę Kocka minęliśmy wesoły wóz strażacki polewający wszystkich uczestników ruchu z sikawki. Pruliśmy bez międzylądowania i dotarliśmy błyskawicznie mijając po drodze bociany, które dotarły do nas nie zważając na  geopolityczne zawirowania. 

W ogrodzie jak zawsze o tej porze roku bałagan pozimowy, ale z uwagi na niezwykle ciepłe dni mirabelki były w pełni kwitnienia. Mnóstwo pszczół i motyli  wśród kwiatów. Natura nie wie co to kicz. 



Koty biegały radośnie razem z nami po całym ogrodzie. Za płotem SN-a zauważyliśmy ślady jakiejś niszczycielskiej działalności,  obydwa lilaki stały w formie żałosnych kikutów, poszarpanych tępą piłą. Jedyne rośliny jakie ocalały jeszcze w ogrodzie, zostały zdewastowane. Trochę osłupieliśmy na widok tej egzekucji zastanawiając się głośno nad jej przyczyną. 



Emilka, zona Michała dojrzała nas z ogrodu i krzyknęła słowa powitania. 

Weszliśmy do domu przewietrzyć kąty. Generalnie wyglądało na to, że zacznę pobyt od sprzątania, ponieważ pan elektryk do spółki z W. zostawili potworny sajgon. W sieni natomiast W. odnalazł garnek z zapleśniałym kapuśniakiem, który został wywalony w najdalszy kąt ogrodu. Kapuśniak, ma się rozumieć, bo garnek wrócił i był myty chyba ze trzy razy wrzątkiem. 

Byliśmy głodni, od wczesnego śniadania minęło ładnych kilka godzin, zatem W. udał się do zajazdu starożytno-góralskiego, który zwykle ratował nas w takich sytuacjach. Co prawda nie wiedzieliśmy czy w dzień świąteczny są czynni i robią tzw. "wynosy".

W oczekiwaniu na posiłek zabrałam się za sprzątanie na werandzie, gdzie wszędzie leżały ścinki kabli i inne śmieci. Zauważyłam, że pan elektryk przymocował na werandzie  lampkę, ohydną aż oczy bolały.



 Nie wiem dlaczego W. nie dał mu tej, która w tym celu leżała na parapecie werandy. leżała od remontu kuchni i z tejże kuchni pochodziła. Na pociechę sprawdziłam, że lampka działała. 

W kuchni na ścianie zamocowany był jakiś panel z wyświetlaczem, jak się domyśliłam był to sterownik do ogrzewania podłogowego. Ale dlaczego zamontowany  został  obrócony o 45 stopni, to już nie byłam w stanie odgadnąć.  W. zapytany na tę okoliczność odpowiedział to co zwykle tzn. "nie wiem zupełnie". 



Ogarnęłam co się dało, zanim W. wrócił tryumfalnie niosąc schabowego z ziemniakami i surówka razy dwa. Lokal był co prawda nieczynny, ale jako stały, a przynajmniej charakterystyczny klient W. dostał od tzw. zaplecza. 

Po posiłku W. wywlókł jeszcze co większe gałęzie z rabatek, ponieważ po cięciu sadu zostało gałęziowe pobojowisko. 





No i stwierdził, że jedzie, bo potem zrobią się korki jako że część świętujących będzie wracała do Warszawy.  Miałam zostać samotnie na włościach do czwartku. To jest wraz z kotami i Zębasem, ma się rozumieć. Miałam oprowiantowanie, a w razie czego Bożenka miał mnie ratować od śmierci głodowej.     Pomachałam W., zamknęłam bramę za odjeżdżającym samochodem i zaczęłam gruntowne porządki z myciem podłóg , zaciąganiem płytek w kuchni tym co zawsze preparatem. Wywlekłam nawet dywany do trzepania. W przerwie zerwałam garść kwiatów forsycji na herbatkę. Pod wieczór uznałam, że dom doprowadzony jest do użytku, natomiast ogrodem miałam zająć się gdy c.d. w mej samotni n.   



Bo ostatnich gryzą psy - kto zwariował: świat, czy my?

Co tu się porobiło! Na blogu zima, a za oknem pełnia lata. Zastanawiałam się, czy pisać jakiś kolejny c.d., bo po prawdzie nie wiem czy warto. Odruchowo na wsi będąc robię odręczne notatki, cykam zdjęcia, choć z promilem tej uważności i zapału co kiedyś. 

Wymuszone, i tak już niebyt wyrafinowane wpisy to nie jest to, co miało być mięsem tego bloga. Niczego spektakularnego nie dokonujemy, nie bardzo jest zatem o czym pisać. Nie wiem nawet, czy sama to potem będę chciała czytać :) 

Świat definitywnie zwariował, a może właśnie tak naprawdę świat wygląda. Nie jest przyjazny i  otwarty, nie należy do odważnych, a do złodziei, tyranów i sprzedajnych mediów.

Kiedyś myślałam o tym, że na emeryturze będę mogła robić to o czym marzyłam, teraz zastanawiam się czy za te kilka lat te marzenia nie okażą się kompletnie nieaktualne. Czy ten ogromny budynek koszar, jaki powstał nieopodal dworca kolejowego w Białej Podlaskiej, zwiastuje jakąś nową apokalipsę.  Si vis pacempara bellum. 

 Nie mam na to wszystko wpływu oczywiście, ale perspektywa się zmieniła. Pewnego rodzaju beztroska gdzieś się ulotniła. Dlatego wybaczcie tę przerwę, która w zasadzie miała przerodzić się w zamknięcie tego bloga.

No ale skoro jest jeszcze materiał na wpisy, to postaram się kontynuować na tyle, na ile mi wystarczy determinacji. Dziękuję z serca przy okazji tym, którzy dawali subtelnie znać, że czekają. 

Wracając do  zimowego czasu, w lutym W. samotnie pojechał na wieś albowiem umówił się z elektrykiem, poleconym przez Michała. Elektryk miał wykonać prace leżące odłogiem od długiego czasu czyli przede wszystkim miał podłączyć ogrzewanie podłogowe w kuchni.  Dodatkowo do montażu było oświetlenie w drugiej części kuchni, gdzie kiedyś była sień. 

Telefonicznie zrelacjonował mi, że majster robi co trzeba, ale okrutnie dużo gada, co W. okropnie denerwuje i męczy. Starał się wychodzić na zewnątrz przycinając gałęzie w sadku, ale wiatr był tak okropny, że trudno wytrzymać dłużej niż pół godziny. Od czasu do czasu majster wysyłał W. po różniste materiały potrzebne do wykonania prac, ale gdy tylko W. pojawiał się w progu majster ordynował kawkę i poddawał W. torturom polegającym na inicjowaniu rozmów na tematy wszelakie, każdy kompletnie nieinteresujący dla W. 

Na szczęście majster wykonał zaplanowane prace i oddalił się, a W. powrócił do miasta.

 Dla ochłody i na zakończenie zimy filmik z lotu drona