sobota, 10 lipca 2021

Czerwiec na bis - cz.I

 Zupełnie nieoczekiwanie (no, może trochę) udało się pojechać na krótko na wiochę z powodu konieczności przetransportowania Berty do miasta, albowiem miała być potrzebna w firmie.  W sobotę, 26 czerwca mieliśmy wyruszyć o świcie, ale oczywiście guzik z tego wyszło, bo W. miał wypożyczoną glebogryzarkę i trzeba ja było oddać. Wypożyczalnia czynna od 7.30... Także tego. 

Zależało mi na jak najwcześniejszym rozpoczęciu podróży, bo bałam się o Wańkę, która coraz gorzej znosi upał. W samochodzie dyszy, jest niespokojna i na postojach wypija hektolitry wody. 

Po powrocie W. z wypożyczalni zapakowaliśmy rzeczy tzw. domowe czyli na przykład stół na werandę, który kupiłam a na allegro, jakieś dywaniki, poprane ręczniki, pościel etc. Roślin nie zabraliśmy, ja oczywiście zapomniałam ładowarki, tym razem do telefonu służbowego. Ale bez niej jakoś przeżyję. Ale za to miałam puchę malowidła do werandy do użycia zewnętrznego czyli coś pośredniego miedzy bejcą, olejem lnianym i lazurą. A  także preparat zwany czernidłem do restaurowania płyty kuchennej.


 

Domu jakoś nie pucowałam nadmiernie, wyrzuciłam tylko to, co mogłoby spowodować skażenie biologiczne domu. Szczątkową żywność zapakowaliśmy do wzięcia. W. sprzątał samochód, koty awanturowały się uziemione w jednym z pokoi, Wańka zamelinowała się w krzakach, ale na widok szelek wylazła. Zapakowaliśmy menażerię i ruszyliśmy, w duchu zaklinając wakacyjno-piątkowe korki na drogach. Na szczęście do trasy S17 dojechaliśmy w pół godziny, potem do zjazdu na Kock, a następnie jechaliśmy znaną już drogą pośród malowniczych pól w okolicy doliny Wieprza. Po drodze minęliśmy rondo o niebywałej nazwie "Kontruderzenia znad Wieprza 1920 roku". Miejscami droga była wyżej niż krajobraz i widać było hen, nawet jakieś turbiny wiatrowe. Ogólnie pachniało horyzontem.

Na znajomym parkingu zrobiliśmy popas, zauważyłam, że sporo samochodów tam się zatrzymuje. Aż szkoda, że mała gastronomia zamknięta i opuszczona. Poza tym jak to w Polsce: stoi TOI TOI, a na środku chodnika ktoś nasrał. Jesteśmy katastrofą cywilizacyjno-kulturalną. Przeszłam się z psami kawałek wzdłuż drogi, Wańka była wyraźnie zmęczona, napiła się wody i leżała na trawie dysząc, choć upału nie było.  

Wreszcie dojechaliśmy na miejsce. Psy i koty uwolnione poszły w sobie znanych kierunkach. 

Trawa nieco odrosła od naszego ostatniego pobytu. Deszcz padał solidnie, mokro wszędzie.

W ogrodzie róże zmaltretowane deszczem, za to jaśminowiec jak na dopalaczach. Pełnia kwitnienia na tak ogromnym krzewie to widowisko. 









Weszliśmy do domu i pierwsze co zauważyliśmy to rudą podłogę w sieni i łazience. Kołatek rozhulał się koszmarnie, mimo prób zwalczenia go chemią i nadziei, że się udało, odrodził się po stokroć. Zabrałam się za zamiatanie i trzepania klnąc głucho. W. od razu ruszył po zakupy. Ja pootwierałam okna, włączyłam radio i rozpakowałam żywność. Odgrzałam sobie to co przyjechało z domu, a mianowicie eksperymentalne sorgo z sosem pomidorowym z wsadem cieciorki i mielonym mięsem. Sorgo W. gotował w sposób arcyciekawy. Najpierw ugotował tak jak ryż, a potem po mojej uwadze przestudiował instrukcję obsługi, która wyraźnie mówi o namoczeniu na noc. Wobec tego próba gotowania została ponowiona następnego dnia i w rezultacie dało się zjeść. Otworzyłam jakieś znalezione wino o nazwie Tejo-portugalskie. Paskudztwo. Nie kupujcie.

Po posiłku zmęczenie wzięło górę, postanowiłam zdrzemnąć się chwilę. Chwila trwała półtorej godziny mniej więcej. Ale pomogło, ponieważ wstałam z mocnym postanowieniem dokonania czegoś epokowego. Dość epokowo wyglądało mi sprzątanie pokoju mrówczanego, nie sprzątanego od lat, służącego jako podręczna graciarenka.  Pokój musiał być doprowadzony do kultury z uwagi na szanownych gości, których z radością mieliśmy powitać za kilka tygodni. 

Głównymi zawalidrogami był stół i kanapa, która przyjechała jakiś czas temu i oczekiwała w dziwnej pozycji na przeniesienie niebieskiej kanapy z salono-jadalni na werandę. Trzeba było też przestawić stary kredens czy też serwantkę, żeby nieco ergonomicznej wykorzystać przestrzeń. Zaczęło się mozolne szorowanie, zamiatanie, ściąganie pajęczyn, mycie podłogi wielokrotne. Szorowanie upstrzonych przez muchy okien. Wywalałam przeróżne śmieci, część przedmiotów kuchennych, które leżały tu od czasów remontu pieca umyłam i ustawiłam na docelowych miejscach. W tym samowar, niekompletny niestety. Z rozpędu zajęłam się także sienią prowadząca do werandy. Tu góry śmieci w postaci szkła, makulatury oraz jakichś opakować po różnościach. Mycie, mycie, szorowanie i zmienianie wody w mopie. Układanie wszystkiego na miejsce, pakowanie do pudeł .

W. w międzyczasie powrócił z zakupami i lodami. Zjedliśmy po kanapce i zapiliśmy herbata. W. ruszył do ogrodu odchwaszczać, a ja z powrotem zanurzyłam się w kurzowo-pajęczynowe odmęty. Przy okazji trzepania, wycierania, mycia, wietrzenia rozmyślam jak tu rozlokować spanie dla gości. Patrzyłam z niesmakiem na niewyględny widok z okna, zasłonięty przez chaszcze bzowe. Wygrzebałam sekator z długimi ramionami i wyruszyłam na wyrąb. Wychlastałam część odrośli z bzu, wisienkę niestety musiałam zostawić, ale troszkę przejaśniało. Wyniesienie gałęzi zostawiłam sobie na dzień następny.

Kluczowe okazało się jednak zrobienie roszady z kanapami, bo potrzebne było miejsce. W. marudził, że kanapy z salono-jadalni nie dźwigniemy i że on z Michałem przeniesie. Machnęłam ręką i kazałam mu chwycić za jeden koniec. Wyszliśmy  z pokoju i zamierzaliśmy przejść do sieni, a stamtąd na werandę. Niestety otwór drzwiowy prowadzący do sieni okazał się za wąski i żadne kombinacje poprzedzone skomplikowanymi obliczeniami matematycznymi nie pomogły. Pozostawała droga naokoło domu przez ogród. Ruszyliśmy powoli z tym klockiem, wyleźliśmy na zewnątrz i na chwilę zatrzymaliśmy się. Zębas wlazł na kanapę i już myśleliśmy, że będziemy nieć mebel z dodatkowym ładunkiem.  Udało się finalnie ustawić mebel na miejsce i uznaliśmy, że pasuje jak ulał. 

No i przyszła wreszcie kolej na ustawienie kanapy, która od czasu renowacji leżała w zasadzie, bo raczej nie stała w mrówczanym. Wymiotłam i wyodkurzałam salono-jadalnię, W. załatał blaszką dziurę w podłodze i ustawiliśmy nowy mebel. Trzeba jeszcze dowieźć poduszki z siedziska z miasta. 

Podpierając się nosem ogarniam jeszcze werandę. Popaduje deszcz. W. segreguje wytaszczone przeze mnie szkło, odstawiając butelki zdatne do nalewek. Resztę pakujemy w kartony do zabrania do miasta, gdzie wypełnią nasze zielone worki. Potem z resztek listew pozostałych jako odpad po montażu listew na werandzie zrobiliśmy zastępcze listwy przypodłogowe w mrówczanym. Z szafy w mrówczanym wyciągam kilim i wieszamy go na ścianie szczytowej. Normalnie Hiltondeparis. Myję jeszcze raz podłogę i otwieram okna, żeby pomieszczenie wietrzyło się po rewolucji. 


Jaka szkoda, że nie zrobiłam zdjęcia przed rewolucją. Ale może i lepiej....

O godzinie 21.00 wreszcie koniec. Ledwo wlokę się do łazienki i stoję lekko otępiała pod prysznicem. Przebrana w piżamę podziwiam efekt pracy, W. także nie ukrywa swojego podziwu.

Następnie padamy trupem i śpimy jak pijane susły, które obudzą się, gdy c.d. hałaśliwie n. 



   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz