niedziela, 11 lipca 2021

Czerwiec na bis - cz.II

 W niedzielę zbudziliśmy się tradycyjnie w okolicy 6.00, koty wlazły do łóżka po nocnych eskapadach. Zębas nawet nie reagował, choć próby dotknięcia jego szanownej osoby przez kota zwykle skutkują ostrzegawczymi warknięciami, chyba że nikt nie widzi, to nawet i kopyta Maszki wyciągnięte na jego grzbiecie mu nie przeszkadzają... 

Wstałam zatem i posiliłam się śniadaniem oraz kawą. Wypróbowałam przy okazji przywiezioną kawiarkę, która ma służyć gościom i wszystko działa jak należy. Także może pokój noclegowy niezbyt luksusowy, ale kawa będzie pierwsza klasa 😀

Dziś chciałam zająć się malowaniem werandy, ponieważ drewno lekko spatynowało od ubiegłego roku, woda deszczowa jednak chlapała na deski i warto było zabezpieczyć drewno. Największy problem był oczywiście z doborem koloru. Wymyśliłam, że będzie taki oliwkowo-zielony, ale po pierwsze był problem ze znalezieniem właściwego odcienia preparatu. Znalazłam i owszem coś w podobie, ale w jakiejś zbrodniczej cenie. Ponadto zastanawiałam się też, jaki kolor nie będzie gryzł się z kolorowymi szybkami w oknach i w rezultacie stanęło na szarym., który na drewnie leciutko wchodził w szaroniebieski. Na zdjęciach w internecie rzecz jasna. 

No, ale kto nie ryzykuje ten szampana nie pije, więc nabyłam stosowną ilość na przewidywaną powierzchnię do dwukrotnego pokrycia, choć W. marudził, że z pewnością trzeba więcej. Ja wiem, że W. maluje metodą chlapania farbą, co było widać przy malowaniu okien. W rezultacie on zużył dwie puszki lakierobejcy, a ja na tę samą powierzchnię pół puszki. Stąd ta rozrzutność. Paczka była niepokojąco lekka po odebraniu z paczkomatu, ale jednak po otwarciu okazało się że 3 litry są.

W. także ruszył się z posad i poszedł w rabaty. Ale zanim to uczynił, otworzył mi puszkę z impregnatem, ponieważ była zmyślnie zamknięta takimi metalowymi klipsami. 

Pędzle były w sieni z poprzednich eventów malarskich, więc po porządnym wymieszaniu zawartości puszki zaczynam. Na deskach pionowych, stanowiących dół werandy wychodzi owszem, szary, ale taki jakiś...jak w lamperia w komisariatach policji. Natomiast wysychając przechodził w taki łagodny popielato-niebieski odcień. Kolor drewna lekko przebijał.

Maluję zamaszyście cały dół, nawet szybko poszło mimo konieczności wchodzenia pędzlem pomiędzy deski szalunku. Wbrew czarnowidztwu W. preparat okazał się dość wydajny. W. zresztą w Albiczukowskim szarpał chwasty, ale jakoś nie komentował moich poczynań. 

Drzwi pozostały niepomalowane, bo W. twierdził, że mają być w kolorze ram okiennych. No, może i tak. Zrobiłam przerwę na herbatę, z którą W. oddalił się w szybkim tempie, ponieważ stwierdził, że od zapachu pokostu lnianego ma odruch wymiotny. Dla mnie ten zapach jest nawet przyjemny. Nie kojarzy się z chemią i nie drażni powonienia. 

Wzięłam płyn do szyb i przetarłam szybki z pyłu drewnianego, który uparcie nie daje się wysprzątać.

No i drugi etap czyli cała góra, ale to już z drabiny, którą W. ustawił mi w miarę stabilnie. Tu już idzie gorzej, bo po pierwsze muszę uważać, żeby nie wywalić puszki z impregnatem, nie zlecieć z drabiny i malować porządnie, choć słońce właśnie zaczęło mi świecić prosto w oczy. Przy malowaniu podbitki ręka mdlała, na drabinie czułam się średnio pewnie, stopy bolały od metalowych szczebli. Co chwila przesuwałam drabinę o 40-50 cm. 

Drogą sunęły samochody do kościoła, na szczęście chyba jedynymi osobami, które widziały nasz bezbożny czyn niedzielny byli sąsiedzi z naprzeciwka, z domu pod lasem. Więc może wieś nie weźmie nas na widły.

Posuwałam się powoli, wchodziłam i schodziłam z drabiny, klęłam w co trudniejszych miejscach i w chwilach kiedy nie mogłam dosięgnąć jakiegoś zakamarka. Ryknęłam w pewnej chwili na W., żeby przyciął gałąź wiśni, która omal nie zwaliła mnie z drabiny. Zdjął mi zatem ją z pleców, ale nie komentował. 

Ja w dodatku jak ta gupia starałam się jeszcze wyganiać pająki, które siedziały w kącikach, ale widziałam, że miały kokony, z których miały wyjść małe pajączki, więc szkoda mi ich było. 

W rezultacie zużyłam jakieś 2/3 preparatu, więc wystarczy na drugie malowanie następnego dnia. 

Stwierdzamy z W., że okna ładnie odcinają się od ścian i ogólnie wyszło w porzo. Oczywiście W. zauważył przy okazji, że kilka szybek zachlapałam i pewnie trzeba będzie skrobać. Rzuciłam mu przeciągłe, nieprzyjazne spojrzenie i przy pomocy płynu do szyb i kawałka ręcznika papierowego usunęłam mikroskopijne zacieki. Włożyłam pędzel do słoika z wodą. Następnie padłam.



W. oznajmił, że wybiera się do Wisznic po lody oraz w nadziei, że spotka naszego dziadka ogrodnika z pomidorami. Ja odmówiłam w kwestii lodów, bo niepokoił mnie utrzymujący się od kilku dni  ból gardła, który ani nie zanikał, ani nie przeradzał się w infekcję. Na wszelki wypadek postanowiłam zaniechać potraw i napojów o niskich temperaturach.

Otwierając bramę W. obejrzałam sobie łączkę kwietną wysianą wiosną przed płotem. Już widać pierwsze kwiaty. Miejscowi mieli podobno uwagi do nieskoszonej trawy, no to teraz będą mieli kwiatki.



A nasza chatka od strony drogi wygląda tak


Po odsapce próbowałam podwyższyć standard o jedną setną gwiazdki w mrówczanym przy pomocy dywanu, ale pierwsza radość, że rozmiarowo pasuje zgasła, gdy okazało się, że mądra Zuzia nie przewidziała, że szafa nie da się przestawić ani unieść i dywan na tej wysokości  już się przestaje mieścić. Śmieję się głośno do siebie i z siebie i zwijam dywan. Zamiotłam po raz kolejny i wszystkie meble przetarłam jakimś mleczkiem do drewna. Ale tak naprawdę przydałoby się im porządne woskowanie.

Wyszłam na werandę w celu uskutecznienia relaksu, ale koty zajęły kanapę, a Zębas fotel. Na szczęście gdy przelatują bociany, galopuje do nich z wrzaskiem, wtedy go podsiadam!

W. wrócił bez pomidorów, ale z ładunkiem jakichś bylin i informacją, że w lipcu nastąpi emisja nowego odcinka Mai w Ogrodzie z jego udziałem. Ponadto poczuł się wyróżniony, ponieważ pani w lodziarni podała mu jak zwykle kawę, a na pytanie klientów, czy oni też dostaną odpowiedziała, że nie bo ten pan to taki ich znajomy. No, nie jest to może zaprzyjaźniony rzeźnik w Toskanii, ale zaprzyjaźniona pani z lodziarni w Wisznicach to też coś. 

Kupił ładną naparstnicę

W. zabrał się za przygotowanie obiadu, ja lekko zdechła zabrałam się za ładowanie gruzu zalegającego pod oknem mrówczanego na taczki, oraz jakichś ścinek drewnianych pobudowlanych. Taczki osiągnęły masę średniego słonia, za chiny tego nie wywiozę. 

Siedliśmy do posiłku w małpiarni, kotlety cielęce z ziemniaczkami oraz sałatą popiliśmy białym winem. Zebrałam talerze i wzięłam się za zmywanie i ogarnianie apokalipsy w kuchni, a W. za poobiednią siestę. Potem bezskutecznie próbowałam zdrzemnąć się na kanapie werandowej, ale najpierw wleciał jakiś popaprany szerszeń, którego udało mi się wywalić, potem przylazły koty lokując mi się na różnych częściach kadłuba. Wreszcie wszystkie bydlęta świata dały mi spokój i mogłam się zdrzemnąć. 

Po godzinie zbudziłam się, a w powietrzu słychać było rozgłośny śmiech sąsiadów, którzy tradycyjnie w niedzielę po południu balowali pod chmurką. W. przyszedł z arbuzem i siedzieliśmy chwilę gadając o tym i owym, głównie o tym, jak to będzie zajebiście na emeryturze. Pod warunkiem, że dożyjemy, bo potem to już jakoś będzie. Na wsi  z głodu nie umrzemy, więc jakaś świetlana perspektywa jest. 

W. postanowił jeszcze podziałać z odchwaszczaniem. Muszę powiedzieć, że udało mu się całkiem ładnie oczyścić kawałek Albiczukowskiego, ale skończy się chyba na chemii, bo perz odrasta jak wściekły.  

Wyszłam jeszcze na chwilę z aparatem, W. wziął miskę i zajął się zbiorem jagód kamczackich, które jeszcze wisiały na krzakach. Ja już miałam dość. Siedząc na werandzie zrobiłam notatki do bloga i poszłam pod prysznic. Na kolację zmieszałam sobie garść kamczatek z jogurtem i łyżką kakao, ponieważ to w zasadzie jedyny dopuszczalny deser jaki jem od jakiegoś czasu. Słodycze definitywnie poszły w odstawkę, bo doopa rośnie.  


                   



                     




John Davis przerósł moje oczekiwania. Walnął taka kaskadę kwiatów, że proszę siadać. 




Raubritter pod oknami też ładnie zakwitła, ale to jest róża, która żadnemu podwiązywaniu i podporom się nie kłania. Jakimś cudem rozłazi się jak sama chce. 


Jaśminowiec w pełnej krasie, choć trudno mu zrobić sensowne zdjęcie




W. kopnął się jeszcze do sadzenia przywiezionych bylin, ja byłam w stanie doczołgać się do łóżka i słuchając Jazzarium w RL powoli zasypiałam. W. znienacka wpadł i stwierdził, że sąsiadka, ta od perliczek i rozchachanych imprez niedzielnych rozpoznała Cześke jako swojego kota! Oznajmiła,  że kot ma na imię Zosia i został przywieziony przez jej córkę chyba z Lublina. W. na szczęście niewzruszony stwierdził, że to żadna Zosia tylko Czesława i ona teraz to już jest Warszawianką.  Zapytałam z niepokojem, czy czasem sąsiadka  nie domagała się zwrotu kota, ale W. zeznał, że na szczęście ucieszyła się, że zwierzak znalazł dobry dom. No ja myślę! Przyszła tu głodna i trzęsąca się, to chyba wiedziała dokąd idzie. Mały czarny Dyjaboł znaleziony u nas w Nowy Rok podobno też od nich...

W. przygotował sobie jakieś kanapki w ramach kolacji, ja zasnęłam na szczęście, ale w nocy obudziły mnie dwie rzeczy: okropne chrapanie W. i hałasy w kuchni, które W. zidentyfikował jako kocie. No, kocie to one były, ale żaden z naszych kotów po nocy nie rozrabia. Zatem po tym jak c.d. dnia następnego n. stwierdziłam niezbicie, że był u nas obcy....




6 komentarzy:

  1. A ja nadal czekam na okiennice. Ile to już lat?

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja chciałam zachwycić się łączką za płotem. Świetnie wygląda. Można zapytać, jaka to była mieszanka? Bo chciałam sobie taką samą zaprowadzić za płotem na działce. Polski Związek Działkowców łaskawie przyznał, że może koszenie za płotem nie jest takie znowu konieczne i bardziej ekologicznie będzie zostawić coś dla owadów.
    Na okiennice też czekam :-). Pod wpływem bloga pooglądałam sobie podlaskie chaty i okiennice są suuper!
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorotko, łączka pochodzi z mieszanki firmy Kiepenkerl. Polecam! No to brawa dla PZD :)Może uda się okiennice zabrać w tym roku...Ale potrzebujemy kogoś, kto będzie umiał zamontować zawiasy.

      Usuń
  3. Ale ładny perukowiec. Podoba mi się bardzo zdjęcie czyśćca z ażurowymi wiechami jakiejś trawki, która zapewne jest chwastem, ale na zdjęciu super się komponuje.
    W naszym wiejskim sąsiedztwie to co najwyżej dzieci zwracają jakąś uwagę na koty, bo fajnie się pobawić, a tak to nikt sobie w ogóle nimi głowy nie zawraca, muszą sobie radzić pod każdym względem zupełnie same. Psy owszem: szczekliwe yorki do towarzystwa, owczarki trzymane w kojcach w celach pseudo-obronnych plus masa różnych obszczekujących kundelków. Moje zainteresowanie kotami wszelakimi jest postrzegane jako coś dziwnego, kompletnie niezrozumiałego dla tambylców.

    Bardzo się cieszę, że mogliśmy u Was nocować. Pokój, mimo że od południa, a był przecież upał, to dzięki temu, że dom jest drewniany i dookoła obsadzony krzewami, wcale nie był nagrzany. Jaka przyjemna odmiana w stosunku do naszego mieszkania. Było swojsko i sielsko, dokładnie tak, jak człowiek chce, żeby było w takim domu. I właśnie do takiej atmosfery się ucieka z miasta. Bardzo doceniamy Wasz trud przygotowania wszystkiego na wizytę gości.


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dario, perukowce na wsi rosną i kwitną bardzo ładnie. A czyściec oczywiście, ze jakiejś chwastowej trawie :)
      Kwestia kotów na wsi to niestety kolejny obszar wstydu i marny obraz poziomu naszego społeczeństwa. U nas koty też nie są traktowane jak zwierzęta domowe, choć oczywiście są tacy, którzy mają więcej empatii i interesują się ich losem. No ale to jednostki.
      Mam nadzieje, że dobrze się Wam spało, starałam się zabezpieczyć przed owadami no i posprzątać tak dokładnie jak się tylko dało :)Pokój jest od północy :), osłonięty bzem, więc utrzymuje chłód, dom poza tym jest dobrze zaizolowany wełną mineralną.
      Była to wielka przyjemność Was gościć!

      Usuń