sobota, 10 lipca 2021

Czerwiec na prerii, poniekąd - cz.VI

 Od godziny 5.00 W. zawyżał średnią czytelnictwa w kraju. Ja obudziłam się z lekkim niepokojem, jak to zwykle w dniu wyjazdu. Niepokój wynikał z braku odpowiedzi na fundamentalne pytanie: "czy zdążymy ze wszystkim". Odpowiedź w zasadzie znałam, nie po raz pierwszy mamy poczucie, że zabrakło nam jeszcze jednego dnia. Poczucie złudne, dodam, ponieważ ten jeden dzień dodatkowy spowodowałby identyczne rozterki tylko dzień później.

Tak czy inaczej postanowiliśmy zacząć jak najwcześniej, ponieważ zostało jeszcze sporo do zrobienia. W. ruszył z wykaszarką spalinową w niedogolone chaszcze, ja natomiast postanowiłam wyzrębkować rabatę, która wczoraj w jakimś szalonym uniesieniu wypieliłam. Około 7.00 zatem zaczęłam wozić zrębki ze sterty, zastanawiając się czy ich wystarczy. Temperatura powietrza rosła błyskawicznie. Zrobiłam kilka kursów, znów starając się manewrować taczkami tak, żeby nie wywalić zawartości nie tam gdzie trzeba. A dojazd do rabaty był wyboisty.

Układałam zrębki pomiędzy roślinami patrząc na efekt z zadowoleniem.

W. skończył z koszeniem i nieoczekiwanie postanowił mi pomóc. Ładował taczki i dowoził towar, ja wywalałam go w kolejne miejsca. Szło dość sprawnie, przy okazji dokonywałam korekt wczorajszego odchwaszczania. Krótka przerwa na uzupełnienie płynów i kontynuowaliśmy. W. rozochocony stwierdził, że skoro jeszcze trochę zrębków zostało, głownie tych popakowanych w worki, to zawiezie je pod rabatę pod dereniarnią, zwana także czosnkową. Ja jeszcze się jakoś ruszałam, więc rozprowadziłam zrębki i tam, ale tym razem jakaś 1/4 została nie wyściółkowana, ponieważ towar się skończył. 

To teraz kilka zdjęć fazy "po"

Tu po lewej rabata odchwaszczana w poprzedniej części, zrębkowana w tej.



Tu z kolei po lewej rabata czosnkowa, na którą już nie starczyło zrębek





Jęzor już miałam do pasa, a zostało jeszcze grabienie siana. Wzięłam grabie i zaczęłam od strony domu formując sterty, które W. miał potem poumieszczać tam, gdzie należało pozbyć się chwastów.  Ciężko szło, bo długie pasma trawy ciągnęły się za zębami. Maszyna za miliony monet powinna ciąć, grabić i układać w stosy, a tu trawa ścięta jak tępą kosą. Nie omieszkałam podzielić się z W. powyższymi spostrzeżeniami, on z wyższością odparł, że to trawa jest niewłaściwa, bo za miękka i że się kładzie pod wałkami. No ludzie kochani! Zrozumiałam, że koszenie powinno odbyć się za jakieś dwa tygodnie, żeby źdźbła zdrewniały bardziej. No to jakby nie odbędzie się. Zresztą za dwa tygodnie trawa już będzie się wysiewać i będzie powtórka z rozrywki z zeszłego roku.

Robinia Małgorzaty jeszcze raz


                                                                      Rondo AWR


A to szkodnik okropny czyli chrabąszcz majowy - imago




W. przebrał się i pojechał do Wisznic zakupić żarcie dla psów. No i oczywiście na lody. Ja dalej grabiłam w skwarze, z mozołem posuwając się w stronę ronda. Część urobku składałam wzdłuż brzegów rabat, żeby zapobiec zarastaniu przez perz. Przegrabiłam rondo dookoła i padłam nieodwołanie. Wróciłam pod dom, ostatkiem sił posadziłam jeszcze 2 driakwie na rabacie w sadku. Zrzuciłam buty, które wyglądały dość metaforycznie ze słomą w środku. 



Po chwili przypomniałam sobie, że można by jeszcze zgrabić skoszona trawę ze ścieżki pomiędzy różanka z odchwaszczaną wczoraj rabata i uformować z niej wał wzdłuż skraju tejże rabaty, co spowoduje wytłumienie perzu, który wrastał w rabatę bardzo ekspansywnie. W. trochę kręcił nosem, że "trawa zgnije" a ja na to, że właśnie ma zgnić, bo to dziadostwo inwazyjne a nie trawa, a jak mu będzie tam brakowało zielonego, to się dosieje porządnej trawy.




Usiadłam na chwile w domu i odpoczywając zmagałam się z myślami, czy grabić jeszcze Aleję Bzów. Okropnie już mi się nie chciało, ale męska decyzja i z grubsza ogarnęłam jeszcze kilkadziesiąt metrów kwadratowych głównego szlaku komunikacyjnego. Między krzaki już nie wchodziłam. No i koniec.


Nastawiłam przywiezione jedzenie dla psów na kuchence, wzięłam prysznic i położyłam się plackiem, mając poczucie, że po 6 godzinach praktycznie nieprzerwanej harówy w upale to mi się należy. 

W. poszedł sadzić resztę roślin oraz rozpoczął podlewanie. Ja usiłowałam zasnąć, ale gdzie tam. Złe Mzimu czuwa. Zębas przyleciał z ogrodu, śmierdzący czymś okropnym. Trzeba było go natychmiast wykąpać, ostrożnie, bo on jakoś okropnie przeżywa kontakt z wodą, dostaje czasem wręcz nerwowego ataku drgawek. Nie wiem, może ci jego poprzedni, pożal się boże, właściciele wrzucali go do wody czy co. Wywieszając ręcznik na werandzie, żeby przesechł zobaczyłam, że Wańka śpi martwym bykiem w trawie. I nie byłoby w tym nic dziwnego poza faktem, że obok niej leżał martwy kret. Nie wiem czy to danina od kotów, czy sama złapała, choć w to drugie trudno mi uwierzyć.  W. nieopodal latał po rabatkach w samych gaciach. No, istny dom wariatów. 

Na wypoczynek zatem nie było szans, powoli zaczęłam pakowanie. W. oznajmił, że Berta na razie zostaje i wjechał nią do stodoły. Chce poprawić to beznadziejne koszenie następnym razem. Tak, tak. Sam w końcu przyznał, że wyszło fatalnie.

Ale widoki tak zwanego ogółu nie są takie złe, choć fotki koszmarne, bo robione w ostrym słońcu.









Potem zabrał się za noszenie stert siana i układaniem go wokół krzewów. Godziny mijały niepostrzeżenie. Ja pakowałam brudne ciuchy, śmieci i rozglądałam się po okolicy, co jeszcze jest do zabrania. Na koniec W. wykopał jeszcze marniejącą różyczkę spod płotu SN, ponieważ postanowiłam zabrać ją w donicy do domu i trochę odchuchać. To ładna odmiana, kupiona kiedyś chyba w Rosa Plant o nazwie Babiccina Vonava.

Usiedliśmy do szybkiego posiłku, który składał się z resztek z dnia wczorajszego. Znów nie dało się wyjechać wcześniej. O 20.00 w zasadzie byliśmy gotowi, umyci, ale koty zawczasu przeze mnie skoszarowane w sypialni, zostały wypuszczone przez W., który zamaszystym ruchem otworzył drzwi i ich nie zamknął Z zaciśniętymi zębami poszłam je łowić. Maszka przyszedł dość szybko, ale Cześki ani śladu ni zapachu. Położyłam się na kanapie czekając aż sama przylezie i starając się nie zamordować W., który zdawał się nie dostrzegać prostej konsekwencji późnego wyjazdu, a mianowicie tego że i ja i on będziemy dnia następnego nieprzytomni, a do pracy trzeba wstać. W ogóle widząc moje wzburzenie, W. sam się wzburzył i wulkan z pretensjami wybuchł. 

Poszłam w rezultacie szukać zaginionego kota i przed 22.00 znalazłam bydlaka. Zatem ostatecznie zapakowaliśmy towarzystwo i ruszyliśmy w stronę zachodnią. Oświadczam, że 1.30 to nie jest pora na przyjazd do domu, jeśli ma się w perspektywie wstawanie o 6.00. Ale mimo wszystko...

...do następnego razu!

4 komentarze:

  1. Ach ta trawa i siano, lubię zapach skoszonej trawy i jak wyschnie. My akurat na komport dajemy trawę, ale pamiętam czasy na wsi. Nie mam dużej działki, więc też nie potrzebuje nie wiem jakich urządzeń do koszenia, ale kosiarka dobra nowa by się przydała https://www.alpina-garden.com/pl/ bo ta nasza to już stara i zaczyna szwankować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Elu, tak, to wspaniały zapach! U nas pokos wystarczyłby na wykarmienie paru krówek, poza tym kompostować nam szkoda. W stodole wciąż jest jeszcze zbiór ubiegłoroczny, który W. miał dla koni zabrać...
      czekam z utęsknieniem, aż Berta wyrówna teren i będzie można czymś normalnym dla ludzi kosić a nie tym kombajnem.

      Usuń
  2. No i znowu - odwalili taki kawał roboty i wyjeżdżają! A już pierwsza fotka pokazuje taką wylizaność, że aż w pierwszej chwili pomyślałam, że pomyliłaś fotki i miastowy pokazujesz :)
    MaGorzatka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No taka karma, cholera... Nie ma czasu na nacieszenie się wylizanością, kiedy ojczyzna woła.

      Usuń