Jako się rzekło, w sobotę ciąg dalszy pichcenia nastąpił. Póki co bez mojego czynnego udziału, ponieważ brak deszczu i silniejszy wiatr spowodował, że trawa podeschła i można było przymierzyć się do koszenia. Chyba ostatniego w tym sezonie, czyli będzie przerwa aż do kwietnia następnego roku.
W. po jakimś czasie zostawił garnki na kuchni i udał się na grzyby.
Ja sobie jeździłam kosiarką i przy okazji patrzyłam na ogród. Kwitły marcinki, jakieś ostatnie róże. Ogród wchodził w jesienną paletę barw, mimo braku słońca bardzo piękną. Pogoda zresztą poprawiła się, przede wszystkim było ciepło.
Koszenie jak zwykle zrelaksowało mnie mimo wysiłku. Dojeżdżałam po raz kolejny do bramy wjazdowej i zauważyłam W. wracającego z łubianeczką i dość kwaśną miną. Zebrał może pięć podgrzybków i tyle. Wystarczy na jajecznicę śniadaniową.
Ponieważ skosiłam cały tył, zostały mi w zasadzie okolice Albiczukowskiego i pas niedoszłej łąki kwietnej wzdłuż płotu, to postanowiłam zrobić sobie przerwę. Mieszałam w garach śliwkowych, a W. czyścił grzyby i robił jajecznicę.
Po śniadaniu usiadłam sobie na leżaku przed werandą, zezułąm gumofilce i oparłam stopy o stół. Ciepło, cisza, przede mną trawy, dalej pole i linia lasu.
W. stwierdził, że przygotuje gęś do pieczenia, załadujemy powidła do słoików i możemy spróbować z tym samochodem. Gęś została przyprawiona, ustawiłam warsztat ze słoikami na komodzie i po wyparzeniu wszystkich elementów przystąpiliśmy do pakowania powideł. Muszę przyznać, że wyszły pyszne, bardzo gęste, bez żadnych dodatków. Same śliwki i cierpliwość.
Nagrzewanie piekarnika zostawiliśmy sobie na potem, W. wsiadł do samochodu i nakierowany przeze mnie tyłem zaczął wjeżdżać w Albiczukowski. Staraliśmy się nie doprowadzić do rozjechania drobniejszych krzaczków i jakoś się udało przy gromkich okrzykach:" jeszcze kawałek,!, stop!, jeszcze 10 centymetrów!, uwaga sosna!" . Wzięłam aparat i wdrapałam się na pakę. Zebas patrzył na nas z niedowierzaniem. W. wstawił go też do towarzystwa na pakę, ale nie wiem czy uniesiony pod niebiosa znienacka Zębas docenił widoki. Zrobiłam kilka zdjęć i zauważyłam, że zdycha mi bateria. W. stwierdził, że w takim razie samochód na razie tu zostawia i mogę sobie robić zdjęcia sama, jak podładuję baterię.
No i dobrze.
Wprowadziłam kosiarkę na podwórko, wlazłam pod prysznic i już w stroju domowym obejrzałam gęś, która upiekła się bardzo ładnie, nawet miejscami zbyt silnie. W. podał wykwintną potrawę z kartofelkami z wody, surówką i białym winem.
Pozmywałam z grubsza i na tym zakończyliśmy aktywność. Wieczór zapadał coraz szybciej, więc pozostał relaks w oczekiwaniu na c.d. który po raz kolejny n.
Paczę i paczę, i nie mogę wyjść z podziwu, jak ten ogród urósł od zeszłego roku! Alejki (właściwie aleje) zrobiły się fantastycznymi osiami widokowymi. Powierzchnię alejek podziwiam. To naprawdę jest już trawnik, lata koszenia przyniosły oczekiwany efekt!
OdpowiedzUsuńDorota
Cisza, spokój, równowaga - to jest na tych zdjęciach. I ta potęga, o której pisze Dorota!
OdpowiedzUsuńAuto-foto-studio - fajny pomysł i jak to czytam to widzę i słyszę to wszystko o czym piszesz (jak również kompozycje u Michała, że tak dodam dla porządku) :)
No i dobra, na koniec prywata i autoreklama: jeszczejedna.blogspot.com