sobota, 18 listopada 2023

Październik w powidłach cz.I

Kochani, pora roku się zmieniła, weszliśmy w jesień i  to w dodatku nadspodziewanie ciepłą. Do czasu oczywiście, bo aktualnie za oknem mam wszystko w białym mokrym opadzie.



Wrześniowy pobyt W. zrealizował sam i z relacji wynikało, że...robił przetwory. A to niespodzianka! Pogodę miał dość ładną, coś tam w ogrodzie też podłubał. Twierdził, że myszy nie było, bo nie czuć. 

W dniu naszego wspólnego wyjazdu natomiast padał deszcz, co spowodowało że konieczne było użycie wycieraczek. To z kolei przypomniało W., że jedna wycieraczka potwornie zgrzyta po szybie, a ja zapytałam, czy pół roku słuchania tego potwornego dźwięku jeszcze go nie skłoniło do wymiany urządzenia. W. z godnością odparł, że mało padało to i wymiana nie wydawała się pilna.

Nie mieliśmy jakiegoś imponującego ładunku, koty pojechały tym razem w komplecie. Zębas oczywiście też był na pokładzie. Deszcz siąpił lub padał nieco mocniej, jechało się w miarę sprawnie do momentu, kiedy dołączyliśmy do zatoru na S17. Samochody stały na dwóch pasach w długim korku, który poruszał się w tempie sennego ślimaka. Turlaliśmy się tak jakieś 45 minut, w Radiu Kielce nadawano interesującą audycję o jesiennych barwach liści w aspekcie fitofizjologicznym i biochemicznym. Dojechaliśmy do tego fragmentu trasy, który w związku z wypadkiem drogowym był zwężony do jednego pasa. Potem już mogliśmy pomknąć, a prędkość nasza była spowodowana koniecznością odsikania W. który wypatrywał z natężeniem jakiegokolwiek szaletu.   Wjechaliśmy na jakąś stację nie na "O", W. i Zębas skorzystali z toalet o standardach różnych, W. dodatkowo wspomógł się kawą.  

Dotarliśmy do domu, w którym chyba z powodu wilgoci na zewnątrz było przenikliwie zimno. Rozpaliliśmy w piecach już nieco zmęczeni, albowiem wyjechaliśmy dość późno. Próbowałam rozgrzać się herbatą, ale w końcu się poddałam i położyłam się do łóżka w pełnym opakowaniu (bez butów bien sur), co W. uznał za jakąś aberrację. Ja na myśl o dotknięciu bezpośrednio lodowatej pościeli kurczyłam się wewnętrznie z przerażenia.  Więc niech sobie W. morsuje pod kołdrą o temperaturze drzwi do zamrażalnika. W nocy na szczęście temperatura ładnie podskoczyła i mogłam pozbyć się części warstw.  

W piątek rankiem pobieżne oględziny zza szyby potwierdziły, że pogoda nie uległa jakimś zasadniczym zmianom. Deszcz na zmianę z niedeszczem, który polega na tym, że jest w zasadzie jakby deszczowo, tyle że nic chwilowo nie pada. W domu już przyjemnie ciepło. W. po śniadaniu ruszył na obchód ogrodu, ja natomiast postanowiłam aklimatyzować się poprzez sprzątanie w domu. W. co prawda tym razem jakoś rzetelniej przyłożył się do porządków przed wyjazdem, niestety jego zapewnienia o braku dzikich lokatorów były kompletnie nieprawdziwe. Powonienie stracił, czy co? 

Zaczęłam od porządków w Mrówczanym, gdzie piętrzyły się słoiki z przetworami poustawiane byle gdzie, słoiki z nalewkami, jakieś śmieci, czyli puste pudełka po puszkach psich, torebki, folie, kawałki pudeł kartonowych. Po tym wszystkim łaziły na wpół zahibernowane osy, które wleciały tu we wrześniu zwabione słodkościami i zostały.  

Zaczęłam zatem od otwarcia okna i nakłaniania środkami przymusu bezpośredniego kolejne osy do opuszczenia domu. Trochę to trwało, ale w końcu większość udało mi się wyprosić. Ustawiłam wszystkie słoiki ładnie na takim dużym kufrze, który służy jako przechowalnia wszystkiego niespożywczego, do czego nie powinny dostać się myszy, czyli głównie poduszek i siedzisk na meble ogrodowe, czasopisma i coś tam jeszcze.  Na stoliku ustawiłam słoiki z nalewkami in statu nascendi. Podłożyłam pod nie stare półki z szafy, żeby blat nie uległ zniszczeniu. Poukładałam puszki z karmą psią i kocią. Umyłam powierzchnie płaskie i odkurzyłam solidnie podłogę. Zauważyłam, że wyłożona trutka została zjedzona do ostatniego okruszka. Wywaliłam śmieci i uznałam ten etap za zakończony.

Następnie przeszłam do kuchni i na pewniaka otworzyłam szuflady komody z marmurowym blatem. Jeśli są myszy, to ładują się w pierwszej kolejności tam. Zresztą nigdzie indziej się nie dostaną. No i oczywiście. Zapasy trutki w szufladzie wyjedzone, ślady obecności gości aż nadto widoczne. Wywaliłam wszystko z szuflad, a same szuflady wystawiłam przed dom do wyszorowania.

W. kręcił się po ogrodzie, wystawił jedzenie dla kotów tambylczych  i w końcu zawyrokował, że jedzie po zaopatrzenie.  Ja stwierdziłam, że skorzystam z nieobecności W. i umyłam podłogę w kuchni preparatem do konserwacji w stanie rozcieńczenia. Wreszcie odkurzyłam w pokojach i zdjęłam roletę z okna w salono-jadalni celem uprania, bo na białym woalu zrealizowały się liczne pokolenia much. Odczepiłam górną część i odwiązałam sznurki. Po wyjęciu pręcików usztywniających całość wrzuciłam do umywalki i wyprałam. Gdy materiał odciekał na ganku, ja zabrałam się za mycie tegoż okna. Pry okazji pochlastałam nieco monstrualną budleję zasłaniająca całe okno i dziurawiącą moskitierę okienną.   Moskitiera w strzępach poszła do śmieci. Roleta w stanie wilgotnym została uprasowana i ułożona na oparciu krzesła celem powieszenia. Niestety W. niezbędny przy tej operacji jakoś się nie poczuł w obowiązku i roleta została na krześle do końca pobytu. 

W. tymczasem wkroczył z zakupami, których główną część stanowiło 15 kilo śliwek. Więc tytuł relacji jest nieprzypadkowy. Dodatkowo cały samochód miał załadowany towarem firmowym czyli żurawkami i czymś tam jeszcze. U sprzedającej śliwki, kupił także jabłka, pomidory i zanim to wszystko zostało zważone i zapakowane, ustawiła się za W. kolejka. Sprzedająca oznajmiła wszystkim oczekującym gromko:" Ludzie, gruby klient się trafił, cierpliwości!". W. obruszył się na słowo "gruby" więc został zapewniony, że chodzi o grube zakupy, a nie o obwód w talii. Pani straganiarka dodała uspokajająco: "Panie, pan jesteś nawet przystojny! Pan mi się nawet podobasz!" Także tak. 



No to cóż, należało przystąpić do przetwórstwa. W. usiadł przy stole w kuchni z torbami śliwek, tekturowym pudłem i emaliowanym rondelkiem. Ja odmówiłam drylowania owoców, za to zaoferowałam się do mieszania w garnkach i monitorowania stanu skupienia przyszłych powideł.  I dostarczania ręczników papierowych do wycierania palców, ponieważ śliwki były słodkie, dojrzałe i ociekały gęstym sokiem.  Po chwili na kuchni bulgotały śliwki w dwóch garnkach i patelni wokowej. Ja dosypywałam równomiernie śliwek no ww. naczyń. Koty się szwendały, Zębas spał. 





Tu krótki filmik na dowód



Nie pamiętam co jedliśmy, poza naprędce podgrzanymi cebularzami. Całe popołudnie i wieczór spędziliśmy na odpoczynku i cyklicznym mieszaniu w garnkach. Ogień powoli dogasał, co wskazuje że c.d. zapewne n. w celu kontynuacji pichcenia.  


1 komentarz:

  1. Klient gruby ergo hurtowy - święta rzecz! (ale się uśmiałam)

    OdpowiedzUsuń