sobota, 6 lutego 2021

Wiejski maraton świąteczno-noworoczny cz. X

 Wiedziona poczuciem obowiązku kronikarskiego, zasiadam do kolejnej relacji. 

Drugi dzień nowego roku znów przyniósł zachmurzenie absolutnie całkowite oraz temperaturę nieco powyżej zera. W. od rana przebierał nogami, zeby wypróbowac nowa piłę, postanowił na pierwszy ogień pociąć deski przed werandą, o których wspominałam. Raczej na nic więcej się nie nadawały, leżały bowiem kilak lat przytrzymując folię, którą zasłonięta była dziura piwniczna, zanim powstała weranda. Były zatem solidnie zmurszałe i miały nam posłużyć jako opał. 

Ja sobie zaplanowałam prace na odcinku nigdy, przenigdy przeze mnie nietkniętym. Chodzi bowiem o część przedbramową, gdzie po obu stronach wjazdu W. kiedyś posadził róże pomarszczone. Mając dość pracy w obrębie ogrodu, poza teren wychodziłam jedynie w pilnych przypadkach, czasem odchwaszczałam szpaler dereni i pięciorników rosnący wzdłuż płotu frontowego, kilka razy grabiłam ściętą trawę. Teraz krzewy róż były splątane z suchymi badylami i jakoś tak wyglądały żałośnie, więc uznałam, że może to dobry czas zająć się tym fragmentem.

Póki co trzeba było nakarmić stado i nastawić gar ze świeżym jedzeniem. W. nerwowo szukał różnych płynów potrzebnych do piły i powyciągane opakowania stawiał na pace samochodu. 



Za chwilę usłyszałam warczenie sprzętu. Znaczy szkolenie było skuteczne, a sprzęt sprawny.

Posilona śniadaniem wyruszyłam za bramę zaopatrzona w widły. Z lekka paniką popatrzyłam na kolczasto-badylasty kłąb rozciągający sie na odcinku kilku metrów. Niestety nie mam zwyczaju ani odruchu robienia zdjęć przed, a szkoda, bo wtedy widać różnicę i wkład pracy włożony w ucywilizowanie tegoż kawałka. 

Wydawało mi się, że suche trawska oplątujące róże usunę bez problemu. Niestety okazało się, zę suche to one są nad ziemią, natomiast częśc poziemna to grube kłacza jakiejś turzycy, która całkowicie przerosła ziemię. Zielone rozetki liści świadczyły o tym, że całe to towarzystwo tylko czeka cieplejszych dni, żeby ruszyć z nowymi siłami. 

Wbiłam widły i już wtedy wiedziałam, że to będzie wojna. Ale postanowiłam się nie poddawać, chciałam, żeby ten wjazd do domu też stał się przyjemny dla oka. Róże niepielęgnowane nigdy rosły raz lepiej, w mokre sezony, raz gorzej w czasie suszy i warto teraz je ogarnąć, wiosną zasilić i czekać aż się odwdzięczą. Niektóre z tych odmian podobno nawet ADR posiadają.

Przedziabałam jakieś półtora metra o szerokości 50-60 cm i czułam jakbym ryła na przodku. Zębas patrzył na mnie zza szczebli płotu i usiłował się do mnie przeciskać. Czapka mi spadała co chwila i ręką odzianą w brudną rękawicę ciągle ją poprawiałam. Kłącza turzycy wykopywałam, wyciągałam, wyrywałam starając się wybrać jak najwięcej.  Za plecami usłyszałam "dzień dobry" i obejrzawszy się ze stęknięciem zobaczyłam Emilkę z wózkiem, która wybrała się na spacer. Porozmawiałyśmy o pracach ogrodniczych, wspomniała że widziała moje zdjęcie Drogi Mlecznej na profilu Fb gminy. A ja nawet zapomniałam sprawdzić, czy faktycznie wstawili. Wspomniałam też o kocie, który od Sylwestra był już u nas rezydentem. Emilka przypomniała sobie, że małego kota zgodnego z moim opisem widziały z córką Bożenki Anetką przy drodze kilka dni wcześniej  i odstawiły go do tartacznika mieszkającego przy cmentarzu, bo wyglądało, że wyszedł z ich podwórka. Skrzywiłam się, bo temu żłobowi to bym niczego żywego nie powierzyła nawet na 5 minut. No ale póki co kot jest u nas a potem wyrusza w świat do domu docelowego. Ustaliłyśmy na zakończenie rozmowy, że spotkamy się u nich i porozmawiamy. Za chwilę nadeszła Bożenka z drugim wnukiem i wszyscy ruszyli w stronę lasu.

Żurawie(!) zaczęły się drzeć, próbowałam je namierzyć obiektywem, ale bezskutecznie.



Wróciłam do przerwanej pracy słuchając dobiegającego z ogrodu bzyczenia piły. W. przerwał cięcie desek i przyszedł popatrzeć sobie na moje dokonania. Przydał się nawet, bo podziabał mi widłami fragment wyjątkowo trudny, gdzie podłoże składało się głównie z tłucznia, który był drenażem wsypanym pod oczyszczalnię. Oznajmiłam W. mężnie, że będę dłubać póki nie padnę. Potem wyzrębkuję oczyszczony pasek i tyle. W. pokiwał głową i wrócił do desek.


Wreszcie dobrnęłam do końca, naprawdę resztką sił. Hałda wyrwanych kłączy leżała obok. Wyrywałam jeszcze fragmenty tuż przy płocie SN wczołgując się między krzewy, kiedy drugie "dzień dobry" wyrwało mnie z transu. Drogą szła jakaś nieznana mi kobita z małym dzieckiem i psem. A od strony lasu na drogę wyszła akurat Bożenka. Stanęły razem i rozmawiały na temat  tego psa, który kręcił się w pobliżu. Zwierzak był łagodny, widać było że po wielu porodach, bo sutki zwisały prawie do ziemi.

Z rozmowy wywnioskowałam, że suczka kręci się tu od jakiegoś czasu, ta babeczka ją dokarmia i chętnie by ją przygarnęła, ale nie wie czy ona nie jest czyjaś. Ktoś podobno w międzyczasie założył jej coś w rodzaju obroży, więc być może ma właściciela. I może szczeniaki. Na bramie tej kobitki zawisła jakiś czas temu kartka z informacją, ale nikt się nie zgłosił. Nie wypadało mi się wtrącać, ale miałam ochotę powiedzieć, że chrzanić to czy ona jest czyjaś czy nie, bo skoro ktoś dopuścił, żeby pies tyle czasu błąkał się głodny, to nie ma prawa rościć sobie niczego w stosunku do niego.

Kobitka poszła razem z psem i dzieckiem, a Bożenka zaczęła wyjaśniać mi szczegóły dodając że jej rozmówczyni to koleżanka z pracy. Potem dodała, że w sąsiedniej wsi jest jakiś człowiek, który ma jakąś horrendalną liczbę psów, które się wałęsają, podobno nawet są agresywne dla przechodniów, głodne, a wójt ma problem, co zrobić z tym fantem. Podobno były stosowne służby, telewizja nawet a problem nadal jest. Zapytałam, czy wójt w razie odbioru zwierząt z mocy ustawy ma gdzie je umieścić. Bożenka stwierdziła, że jest jakaś umowa ze schroniskiem, ale za każdego psa gmina musi płacić trzy tysiące, co oczywiście stanowi przeszkodę dość istotna dla budżetu gminy. Beret mi z lekka podskoczył, bo suma wydała mi się z kosmosu, ale już nie drążyłam sprawy, bo Bożenka wiele więcej nie wiedziała. Postanowiłam popytać znajomych z terenu  o co tu chodzi. Głównie skąd ta kwota pobierana za odwiezienie psa do schroniska. Być może kolejny szwindel jakich sporo w sferze opieki nad zwierzętami bezdomnymi oraz  w światku tzw. organizacji prozwierzecych, które naciągają ludzi na zbiórki, często na zwierzęta, które są ciężko i nieuleczalnie chore, na zwierzęta które już nie żyją. Już nie wspomnę o bezprawnych odbiorach zwierząt, także gospodarskich, ale także rasowych psów czy kotów przez przebierańców z napisem na plecach "Inspektor" z różnych Straży dla Zwierzat i tym podobnych nielegalek.  Ponadto same schroniska mają systemy żerowania na gminach przy kompletnym braku systemu pomocy zwierzętom. No, ale o tym wszystkim można poczytać na profilu Fb Czarna Lista Organizacji Prozwierzęcych. 

Zakończyłyśmy konstatacją, że wszystko przez brak świadomości na temat konieczności sterylizacji i odpowiedzialności ludzkiej. Amen.

Wróciłam do pracy, bo zostało jeszcze zrębkowanie, ale przypomniałam sobie, że mam jeszcze doniczkę z cebulkami krokusów odzyskowych oraz kłącza irysów. Przyniosłam jedno i drugie i powtykałam pomiedzy różami licząc, że jakoś dadzą sobie radę. Dotachałam kilka worków zrębków, na szczęście leżały niezbyt daleko i rozsypałam na zakończenie dość grubą warstwę. Resztką sił zgrabiłam kłącza na kupki, które miał uprzątnąć W., bo bujanie się z taczkami absolutnie nie wchodziło w grę w moim przypadku.




W domu W. siedział i jadł, a woda w garze z psim żarciem  osiągnęła poziom dna. Zapytałam W., czy mógłby czasem dostrzec coś dalej niż czubek nosa. Oświadczył, że jest zmęczony, bo deski piłował. No, a ja co mam powiedzieć? 

Piach mi się sypał z czapki, pod czapką miałam kołtun godny zuluskiego wojownika, ubłocone gumofilce zdjęłam na ganku i zajęłam się posiłkiem. Naprędce zrobiłam jajecznicę oraz odgrzałam cebularza na patelni. Lubię, kiedy spód robi się chrupki. Pozmywałam, zamiotłam kuchnię, wsypałam ryż i tartą marchew do psiego garnką. Dolałam paliwa do piecyka łazienkowego i włączyłam go celem ogrzania pomieszczenia przed kąpielą, której pilnie potrzebowałam.

W. najwyraźniej jeszcze nie dość miał operowania piłą, wetknął głowę do kuchni i zapytał, czy może wyciąć klon, który rośnie przy bramie. W zasadzie mi on nie przeszkadza, ale trzeba go przycinać dość regularnie. Koniecznie chciał też wycinać klon rosnący przy samym płocie Bozenkowym, ale tu już zaprotestowałam, bo to wielkie drzewo i nie ma sensu brać się za to o tej porze, przy siąpiącym od czasu do czasu deszczu.

Zamknięta w łazience słyszałam jakieś głosy na zewnątrz, jakby gdzieś na tyłach naszego ogrodu. Deszcz zaczął padać solidniej. 

Wykapana siedziałam w kuchni z herbatą, a W. wpadł z ogrodu i oznajmił, że łapali z sąsiadami perlika, który wlazł do nas do ogrodu i zamelinował się w zagajniku śliwkowym. Udało się go jednak jakoś wypłoszyć i namówić, żeby udał się do domu. Własnego.

W. dokonał ablucji i usiedliśmy razem przy stole patrząc, jak Cześka nieoczekiwanie bawi się z małym kotem. W RL rozmowa z autorką książki o Evereście. Wyniosłam psie wiktuały do sieni, zamknęłam drzwi na werandę.

Poczułam, że te wygibasy z widłami będę czuła jeszcze jakiś czas. Położyłam się do łóżka. Koty rozpoczęły wygłupy. W. jeszcze kręcił się po kuchni, wyraźnie głodny. W końcu wymyślił jakieś placuszki z twarożkiem, które zjedliśmy nieprzepisowo po 20.00  Potem już chyba zasnęłam, bo obudziłam się akurat, kiedy c.d. właśnie n.




PS: rozpoznałam sprawę tego faceta z psami, który przysparza kłopotu wójtowi. Otóż z informacji od kolegów z terenu wiem, że to po prostu biedny samotny człowiek, który dokarmia wałęsające się psy, sam nie mając za wiele. Psy zatem krążą w pobliżu jego posesji, usłużni sąsiedzi jeszcze mu podrzucają kolejne. O znęcaniu nie ma mowy, zatem jedyne działania jakie były podjęte po kontroli to mandaty za brak szczepień przeciwko wściekliźnie, ale ten człowiek pieniędzy na te mandaty nie ma. Ani tym bardziej  na kastracje i sterylizacje tych psów. Muszę coś pomyśleć  w tym temacie. No muszę.




5 komentarzy:

  1. Fajnie by było gdyby udało się temu człowiekowi i psom pomóc...
    Pozdrawiam i czekam na c.d.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Magdo, mam już pewne przemyślenia, zobaczymy co się da zrobić. Ale do tego muszę mieć poparcie wójta.

      Usuń
  2. Rany! Szkoda mi tego człowieka i zwierząt. Potrafili mu tylko mandaty wystawić, a on przecież nawet nie jest właścicielem tych psów... Luuudzieee... No właśnie: ludzie...
    Dobrze, że mogłaś się rozeznać w tej przykrej sytuacji.

    Dać facetowi nową zabawkę: niby taki zmęczony, ale dwa klony to by jeszcze ciachnął. ;) :D

    Czyściutko teraz ten szpaler róż wygląda. Kawał dobrej roboty. To ostatnie zdjęcie też bije po oczach dopieszczeniem rabat i ścieżek.

    OdpowiedzUsuń
  3. P. S. Mam nadzieję, że to poparcie wójta będziesz mieć i coś da się zrobić.

    OdpowiedzUsuń
  4. Trzymam kciuki za akcję z psami. Przydałoby się psy w całej wsi wysterylizować :-).
    Dorota

    OdpowiedzUsuń