czwartek, 17 czerwca 2021

Czerwiec na prerii, poniekąd - cz.III

 W piątek W. obudził mnie telefonem przed siódmą rano. Bardzo chciał się dowiedzieć, czy coś poza ładowarką zabrać, więc półprzytomna zdołałam wydusić, że suche żarcie dla zwierząt się kończy. W. obiecał, że zapakuje, poinformował mnie, że wyrusza z domu po Bertę, a potem zmierza na wiochę. No, zapomniał dodać, że nie bezpośrednio, ale o tym za chwilę. Na zakończenie rozmowy odśpiewałam mu "Sto lat", o ile to jęczenie i chrypienie można było nazwać śpiewem, ale teraz  w sztuce audio środki wyrazu są przeróżne, więc nie mam kompleksów.

Z oknem pochmurno jakby. To dobrze wróżyło w kontekście dalszych prac ogrodniczych. Około 8.00 zgodnie z planem poszłam na Autorską uzbrojona w widelec ogrodniczy. Wzięłam ze sobą donicę szkółkarską na chwasty, ale jak to zazwyczaj bywa, po jej napełnieniu rzucałam chwasty na sterty na ścieżce, bo już mi się nie chciało jej opróżniać. 

Odchwaszczanie szło mozolnie. Ziemia sucha, troszkę się zabetonowała, więc nawet po podważeniu widelcem część chwastów urywała się. Momentami poddawałam się, gdy w krzewach czy bylinach był zbity kożuch trawy. Ogarniałam dookoła, na ile się dało  i tyle. Temperatura rosła. Meszki gryzły wściekle po nogach.  Róże ładnie odbijały, więc trzeba było wyciąć suche badyle. Niestety nie miałam sekatora, a wyłazić z rabaty mi się nie chciało. Pryzma darniowa nr 1 obsunęła się pewnie wiosną gdy ziemia rozmarzała i zasypała mi nieco część roślin, ale jakoś sobie dawały radę. Mięta z dwukolorowymi liśćmi rozbujała się nieźle, wyrwałam jej trochę i zapach trzymał mi się na rękawiczkach jeszcze przez jakiś czas.   Dotarłam wreszcie do jabłonki, pod którą rośnie John Davis, teraz kompletnie zarośnięty pokrzywami. Las pokrzyw porastał zresztą i pryzmę darniowa nr 2. W pokrzywach dwie hosty, brunnera, tawułka, żurawka i róża, która najpierw wyglądała na zdechłą, bo zaatakowała mnie suchymi kolczastymi pędami. Po wyrwaniu części pokrzyw dojrzałam, że jednak jeszcze żyje.  Podrapana, pogryziona i poparzona z trudem kontynuowałam tę galernicza pracę, robiąc wygibasy i usiłując nie rozdeptać siewek werbeny hastaty.

Od czasu do czasu prostowałam grzbiet i patrzyłam z przyjemnością na dereniarnię wraz z rabatą bylinową pod nią. Tam teraz królowały czosnki, ale była tam też kolekcja chryzantem, po części od Małgosi i R. Dwie chyba nie przezimowały. Obok azalie dawały intensywna plamę koloru. Orliki w pięknych różnokolorowych grupach, lilaki Meyera pachniały.

Zdjęcia robione są później, po podładowaniu akumulatora, zatem z trochę innych miejsc.








Tylko W. wciąż nie nadjeżdżał.

Tyle ile się dało zrobiłam. Wylazłam z roślinności i poszłam do domu po jakieś picie. Okazało się, że jak obszył siedziałam w robocie 3 godziny! Satysfakcji całkowitej nie osiągnęłam przez te wrośnięte trawska, no i przez nieskoszone okolice, co wydatnie tłumiło efekt.

Znalazłam sekator, więc poszłam przycinać porządnie suchelce na różach, wcześniej lekko je poobłamywałam pieląc. Gorąc zrobił się już okropny. Zębas schował się do domu, Wańka wykopała sobie dół przed werandą w cieniu i spała. 

Pozbierałam zielsko do donic, żeby nie zalegało na terenie, który W. miał kosić. Stwierdziłam, ze w zasadzie mam dość. Usiadłam na werandzie i obserwowałam ptaki. Dzierzba gąsiorek siedziała cały dzień praktycznie bez przerwy na przewodach Od czasu do czasu podrywała się, coś łapała w powietrzu i znów siadała na drucie. 




Kos śpiewał jak najęty


Na próbę weszłam jeszcze w Albiczukowski i utwierdziłam się w przekonaniu, że wypielenie znów chyba muszę delegować na W. , bo po bardzo zgrubnym oczyszczeniu dwóch metrów kwadratowych ledwo żyłam. Chwasty trzymały się ziemi jak przyspawane. Nadgarstek mnie już bolał od dźgania widelcem. Rzuciłam  to w cholerę i wlazłam do domu. W. nadal nie było.

Trochę już nerwowo zaczęłam omiatać pajęczyny, wycierać kurze i po raz nie wiem który zamiotłam werandę. W końcu nie wytrzymałam i zadzwoniłam do W., bo już sto razy powinien być na miejscu. W. odezwał się wesolutko informując mnie, że mija lotnisko w Wisznicach. Wlazłam zatem pod prysznic, żeby pierwszą rzeczą, jaką zobaczy nie był mój stan pożałowania godny. Łydki i tak przypominały zdjęcia w atlasach medycznych z zakresu dermatologii, ale trudno. Poza tym paznokcie  stanowią dla mnie od zawsze problematyczną cześć ciała, ale u Nosowskiej przeczytałam o jej traumie z pielęgnacją tychże i uważam, że nie mam się czym martwić. 

Czysta, z umytymi włosami i prawie doszorowanymi paznokciami, w letniej bawełnianej sukience, nieco znoszonej, ale historycznej, bo w niej byłam gdy pierwszy raz zobaczyłam W., wyszłam przed dom. W. akurat wjechał na podwórko. Wypakował zakupy i na moje pytanie, gdzie to spędzał upojnie czas stwierdził, że zajrzał do Daglezji w Rykach. Obejrzał ich ogród, no i oczywiście kupił rośliny. Jakieś topinambury, poza tym baptysje i jakieś trawy.

Na przednie siedzenie samochodu wpakowała Cześka, która widocznie wyczuła prawie Noblowskie klimaty, bo okazało się, że W. przywiózł szampana oraz truskawki w ramach uciech urodzinowych. Została uprzejmie wyproszona i usiadła obrażona na płocie gapiąc się w swoje rodzinne strony.

 


Szampan kupowany w sklepie w Radzyniu mógł nie spełniać wyśrubowanych norm koneserskich, ale na nasze chamskie wiejskie gardła jak raz się nadaje. Po rzetelnym schłodzeniu rzecz jasna.

Dostałam ładowarkę, psy i koty zapas suchej karmy, a W. zmienił ciuchy i wytaszczył Bertę z samochodu. Ponarzekał, ze jest na metalowych kołach, ale te z oponami nie dały się zamontować, bo śruby się zapiekły i za Chiny nie dało się ich ruszyć.  Świętowanie odłożyliśmy zatem na potem, bo W. ruszył przecierać ścieżki w ogrodzie. Berta za chwilę jednakowoż kichnęła i zgasła. Okazało się, że wlazło coś w tryby, jakiś sznurek czy coś. W. machnął ręką, stwierdził że coś zjemy, a potem wywlecze ten sznurek i postara się wykosić ile się da. 

Na razie teren wyglądał tak


Uruchomiliśmy grill, W. zajął się ziemniakami i  sosem do gotowych mięs z Biedry, bo w zasadzie tyle mieliśmy w lodówce. Gdy kartofle piekły się w folii, W. ruszył ponownie z Bertą, a ja siedziałam głodna czekając na posiłek. W zasadzie to nie wytrzymałam i podgryzłam trochę chleba ze śledziem. I odwracając uwagę W. zajumałam jedną baptyzję i posadziłam ją na wolnym kawałku rabaty przed domem, którą odchwaszczałam poprzedniego dnia. Wywlokłam wąż i położyłam go na rabacie, chcąc nawodnić dobrze ziemię, zanim rozsypię zrębki. Zrębki wymagały transportu prawie spod bramy wjazdowej, a w taczkach stał ten nieszczęsny Szmaragd Gold i czekał na zmiłowanie. 

Wszystkie te czynności wykonywałam w stroju galowym opisanym powyżej, więc bardzo uważałam, żeby się nie uświnić.

Zębas zaczął jakąś awanturę w krzakach, początkowo nie zwracałam uwagi, ale jak szarpnął za agrowłókninę na ścieżce, to znienacka odpakował naszego kolejnego rezydenta. 



Zębas został zabrany, kolega dostał wodę i troszkę karmy kociej, którą wzgardził (no myślę, ma tu tyle żarcia ekologicznego, że chyba wciąż chodzi przeżarty) i poszedł sobie. 

Do palibina przyleciał fruczak. No to ja po aparat i obiektyw makro. Ale naklęłam się, żeby potwora złapać w miarę ostro.





W końcu usiedliśmy do stołu i wypiliśmy zdrowie jubilata. Co prawda zwykłym winem, bo temperatura szampana wciąż była nieakceptowalna.  Trochę się obawiałam, że biedronkowy zestaw grillowy składa się głównie z chlorku sodu, jak to już nie raz bywało. Ale był zjadliwy. Chłodne białe wino smakowało bosko. 

Po paru minutach zadzwoniła do mnie siostra W. która nie mogła się do niego dodzwonić z pytaniem, czy W. już jest na tym urodzinowym prezencie i ma do niego do Czarnobyla dzwonić (wycieczkę po zonie zażyczył sobie W. jako prezent), Uspokoiłam ją, że jesteśmy nieco bliżej, aczkolwiek kierunek z grubsza się zgadza. Siora W. za to pochwaliła się, że była ostatnio tydzień na Wyspach Zielonego Przylądka i szczerze poleca, zwłaszcza w pandemii, bo turystów jak na lekarstwo, miejsce piękne, klimat bardziej niż przyjazny.  W sumie byłoby fajnie. Ja też mam w tym roku okrągłe urodziny, dekadę niżej niż W. ale też mi się coś od życia należy. No to może W. do Czarnobyla, a ja na Cabo Verde i wszystkim według potrzeb. Pomarzyć dobra rzecz.

Reszt wieczoru upłynęła nam miło i przyjemnie, choć W. z niepokojem oczekiwał, że nagle przemieni się w zgrzybiałego starca. Stwierdziłam na pocieszenie, ze wtedy może podglądać Zuzannę w kąpieli bo tradyszyn taki już od czasów biblijnych.

No i mimo wiekopomnej rocznicy c.d. jak gdyby nigdy nic  po swojemu n.






6 komentarzy:

  1. Najlepsze choć bardzo spóźnione życzenia dla W.

    OdpowiedzUsuń
  2. Serdeczne życzenia dla W. Życie po sześćdziesiątce jest piękne.
    Popieram pomysł spędzenia przez Ciebie urodzin na Wyspach. Należy się.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu, dziękuję, przekazane. mam nadzieje ze życie po pięćdziesiątce też niczego sobie, bo w tym roku właśnie otwieram ten rozdział ;)Z tymi Wyspami to tylko takie tam sobie bajanie. Chociaż tęsknię za zmianą otoczenia.

      Usuń
  3. Dotarłam do tego wpisu dawno po urodzinach W., więc tylko napiszę, że ubawiła mnie wzmianka o starcu i Zuzannie w kąpieli. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. uprzytomniłam sobie, że ja prawie nigdy nie biorę kąpieli tylko używam prysznica :D

      Usuń