sobota, 12 czerwca 2021

Majowo -....ujowo cz. II

 Kurczaki, wracam do klikania w klawiaturę w celach grafomańskich, bo w celach służbowych mam tego klikania po kokardę. A nawet ponad aureolę, którą mi niewątpliwie przyznają. Pośmiertnie. W kolorach tęczy musi być!

Dotarliśmy na miejsce i jakoś tak się zafiksowałam na złym humorze, że od progu wkurzył mnie niepomiernie bajzej w całym domu, oczywiście pochodzenia W., który tu siedziął sam ostatnim razem. Szczególnie zadziałał widok usmarowanej podłogi w łazience, którą z takim wysiłkiem malowałam jakiś czas temu. Jęknęłam, zaklęłam i stwierdziłam, że idę sie położyć, inaczej będzie tu rzeź.

Zwierzęta generalnie olały anturaż domostwa, napiły sie wody i poszły w krzaki. W. widząc moja minę przypominającą wulkan tuż przed erupcją zszedł z linii strzału.

Pierwszą rzeczą jaką odnotowałam po przebudzeniu dnia nastepnego i po wyjściu na werandę, był Maszka siedzący dumnie przed werandą i trzymający jakis zewłok myszopodobny w ryju.  No tak, to właśnie to, co powoduje, że nasze koty tutaj rozkwitają: przestrzeń, teren łowiecki i brak naturalnych wrogów. 

Poza tym niewiele odnotowałam, albowiem miałam katastrofalny bół głowy, który potęgował mój zły humor, przeradzający sie powoli we wrogość do całego świata. Wzięłam sobie coś do picia i poszłam z powrotem do łożka. W. coś tam dłubał w ogrodzie, ale mało mnie to interesowało. Obrzuciłam spojrzeniem nieprzychylnym rabaty niewykazujące ochoty do samouporządkowania sie po zimie i tyle. Łep bolał mnie solidnie cały dzień, nawet specjalnie apetytu nie miałam, na spacery też mi sie raczej nie zbierało, zresztą było okropnie zimno. 

Następny dzień nie był wcale lepszy. Zacięłam sie i stwierdziłam, że palcem nie kiwnę w sprawie sprzątania. Nie ja zrobiłam syf, więc nie ja będe go usuwać. Ewentualnie syf zostanie na wieki. A ja kupię sobie oddzielny domek z dala od zasięgu rażenia W. gdzieś w głuszy, gdzie nikt mnie nie będzie denerwował. Kwestia pozyskania środków na zakup wyżej wymienionego domku pozostała nierozstrzygnieta. 

Głowa, jak okazało się, bolała mnie nie bez powodu, ponieważ pogoda zmieniła się z kiepskiej na fatalną, to znaczy zaczęło lać. W związku z tym prace ogrodnicze były raczej wykluczone. Leżałam zatem i czytałam mająć świadomość, że pod czapką kłebią mi sie jakieś demony. Nie stanowimy idealnego związku, zwłaszcza, że W. ze swoim "szerokim spektrum autyzmu" robi czasem rzeczy wiekopomne, a czasem potwornie mnie wkurzające. Ja z kolei przyzwyczajona do singielskiego trybu życia przez trzydzieści parę lat, wciąż uczę się bycia z drugim człowiekiem.

W. z braku innych zajęć pojechał na lody do Wisznic, na ingaugurację sezonu, ja odmówiłam spożycia i w ogóle odmówiłam wszelkich kontaktów z tym troglodytą, którym mnie los pokarał. Za to powoli odkopywałam się z zaległości lekturowych. Upichciłam sobie jakiś obiad, ugotowałam żarcie dla psów i wytknełam głowę za próg. Pogoda była do kitu, zimno i deszczowo. 






W radiu coś mówili o nasilającym sie wietrze, który faktycznie dotarł do nas wieczorem i duł solidnie tak, że blacha na dachu huczała.  W. utyskiwał, że odmawiam współpracy w ogrodzie, ja oznajmiłam że odpoczywam ponieważ źle się czuję. Może to skutek szczepienia, albo hormonów, albo wrodzonej babskiej mendowatej natury. 

Wiało solidnie cały kolejny dzień, W. nolens volens musiał posadzić przywiezione rośliny. Ja wyszłam na chwilę w celu pogapienia sie na to co rośnie. W sumie niewiele było tego, bo niskie temperatury nie zachęcały to jakiejś szalonej wegetacji.





Róże w większości wyglądały, jakby miały zamiar zacząć od poczatku. Czyli to co było na przykład na łuku koło małpiarni czyli Veilchenblau i Brewood Belle, było do zdjęcia jako martwe. Od korzenia rosły nowe pędy.

Najpiękniej prezentowały się ciemierniki, które tu czują się świetnie





Generalnie opymistyczne było to, że było mokro i roslinność miała szanse na znacznie lepszy start niż w ubiegłym roku, kiedy to w maju na rabatach zmiast ziemi był albo kamień albo pył. 

Pogoda w zasadzie poprawiła się kolejnego dnia, kiedy nawet wyjrzało słońce. Ja wyskoczyłam na zewnątrz gdy tylko usłyszłam znajome uhuhu-uhuhu, czyli odgłos paszczą dudka, którego od kilku lat słychać i czasem widać w maju. Nie był tak blisko jak w ubiegłym roku, ale wówczas przyleciał do sikającego wodą zraszacza, bo po prostu chciało mu się pić. 

Teraz siedział za drogą na drewnianym słupku.






Zagajnik brzozowy zielenił się przepięknie.




Dostrzegłam nowy element architektury czyli krzyż przydrożny, ktorego wcześniej nie widziałam. 



Albiczukowski z grubsza uprzątniety z suchelców wyglądał dość mizernie



W nadciągnął i zapytał, czy widziałam jego łączkę kwietną in spe. Ano nie widziałam, ale po prawdzie nie bardzo było co oglądać. Na razie był to zryty pas wzdłuż płotu frontowego z posianymi nasionami z mieszanki kwiatów polnych firmy Kiepenkerl. Zrycie nastapiło za pomocą Michała i jego sprzętu rolniczego na prośbę W.  zanim przyjechaliśmy.




Tuż przy płocie rosną berberysy na zmianę z pięciornikami.

Usiadłam sobie na werandzie i zajęłam sie obserwacją ptaków. Przylatywały, siadały na gałeziach okolicznych krzewów. Cieszę się, że maja tu sporo miejsca do gniazdowania, które tworzą sterty gałęzi, zarośla i dziuple w starych drzewach owocowych. 






                                       

Na polu za drogą chodził bociek



Na krzyżówce widać było obiekt rzadki jak śnieg w sierpniu, ale niezbicie wskazujący, że mamy tu komunikację publiczną. Oczywiście od razu skojarzył mi sie tekst piosenki 

"Pić życia rozkosz, a cóż nam to szkodzi?

Nawet PKS do nas dochodzi,

A w zeszłe swięto miałem kobitę,

Co miała obie nogi umyte."



Za chwilę miały zakwitnąć świdośliwy



Zjedliśmy obiad, W. w ramach samoumartwiania zabrał się za odchwaszczanie Angielskiej i okolic z pretensją wypisaną na twarzy, widząc że ja sie do roboty na zewnątrz nie kwapię. Ja przemieściłam się na drugi koniec działki, wlazłam pod sam płot przy ścianie stodoły i obserwowałam teren przy pomocy aparatu.





Nadleciał drapieżca, zidentyfikowany po pewnym czasie jako błotniak stawowy i dał popis lotniczy w poszukiwaniu zdobyczy.



Popołudniowe widoczki


Stojąc wieczorem na werandzie przed wyjazdem, dostrzegłam naszych dzikich lokatorów czyli parę bażantów gnieżdżacych sie w chaszczach i gałeziach koło bramy.
Facet jakoś nie był chętny do pozowania, ale kobitka pokazała się bardzo ładnie.




No i to w zasadzie tyle. W. przed wyjazdem wyłożył jeszcze ścieżki ceglane agrowłókniną, aby chwast sie nie rzucił, umył podłoge w kuchni i łazience, ponieważ nie omieszkałam go poinformować, że jest mi przykro, że mojej pracy nie uszanował, no i pojechaliśmy. I dojechaliśmy. Zatem do następnego razu!




7 komentarzy:

  1. Fajnie, że znowu piszesz :-). Zazdroszczę tej sielskości, nawet zachwaszczonej...
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorotko, no sielskość jest, ale powiem Ci że zachwaszczenie to pikuś w porówaniu z muchami... Ja mam chyba jakś fobię. Nie spoczę dopóki jakaś lata po domu, a zawsze włążą, bo drzwi sa cały czas otwarte i zasłonięte tylko starą firanką.To brzęczenie mi działa na nerwy jak mało co.

      Usuń
  2. Nie dziwię się złego samopoczucia. I pogoda fatalna i chłop bałaganiarz (jak mój-już 35 lat się męczę i w podobnych sytuacjach nieodmiennie zastanawiam się czy nadal warto ;)).
    Ale zdjęcia ptaszorów piękne. Dudka jeszcze nie widziałam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu, no patrz, i ciągle jakoś dochodzimy do wniosku, że warto. Kobieta to jednak byt najwyższy! Niech się cieszą te chłopy, że nas mają!
      Patków mamy zatrzęsienie wszędzie, bo to dobre miejsce do gniazdowania. Chaszcze, stare drzewa i nikt się nie pęta po terenie z małymi wyjątkami :)

      Usuń
  3. Piękne widoki. Świetnie, że znowu zaczęłaś pisać.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nadrabiam czytanie, bo się grubo po fakcie zorientowałam, że wpisów trochę przybyło. :)
    Ja też bardzo bym chciała mieć choćby oddzielną kuchnię i łazienkę, najchętniej oddzielne mieszkano/domek, gdzie sprzątałabym tylko po sobie i nikt by mnie nie wkurzał ciągłym rozpirzem wszystkiego, także rozumiem.
    Kurczę, jaka ta bażancica piękna i elegancka! U nas ich nie widuję, bo zazwyczaj siedzą gdzieś zakamuflowane. Tylko samce są widoczne. A te młode ciemne listki leszczyny i listki oraz pączki świdośliwy tak do jej upierzenia pasują, jakby ktoś zaaranżował ten obraz. Pięknie!

    OdpowiedzUsuń