niedziela, 30 sierpnia 2020

Sierpniowa pełnia lata cz.III

 Przy małym kocie okazuje się, że pospać się nie da. Mały kot ma nadprzyrodzoną zdolność wygrzebywania jakichś przedmiotów, które turla hałaśliwie, sam kot tupie natomiast biegając po pomieszczeniach za turlanym przedmiotem. Od czasu do czasu wskakuje na człowieka usiłującego zasnąć i ogryza mu palce u nóg.

Zębas z kolei widząc ekspansywność kota, przytula się nachalnie sugerując, że czuje się zagrożony.  Wańka domaga się śniadania.

W. już był nieobecny w domu, ponieważ zerwał się przed 6.00, aby popracować zanim nastąpi upał.  Ja na spokojnie rozpoczęłam dzień tradycyjnie od kawy, w planach miałam odchwaszczanie Autorskiej, ewentualnie jeszcze dokończenie oczyszczania ścieżki.

Wylazłam z kawą na werandę i dostrzegłam W. odchwaszczającego zawzięcie były warzywnik. Tam trawy i wysokie byliny stworzyły gęsty gaj. W. planuje robić tam reorganizację jesienią. Na razie nucił sobie pieśń , która szła mniej więcej tak: "O Maryjanno, ty masz figurę nienaganną". Coś tam dalej też było, ale raczej wykonywane niewyraźnie.

Widok z werandy. Zapomniałam chyba napisać przy poprzedniej relacji, że W. ostatecznie upewnił się, że z odrostów od pnia złamanej śliwki obok Albiczukowskiego nie wyrośnie równie szlachetne drzewo. Zatem zdecydowanie pozbył się tego krzuna odrostów, dzięki czemu odsłonił się znacznie szerszy widok na frontowy ogród po stronie prawej, patrząc  werandy.

 

A to rzeczony były warzywnik, w tej chwili będący kolejną emulacją rabaty trawiasto-bylinowej. 



Tam jest ścieżka z płyt. Oczywiście zawalona ziemią i chwastami...




Przyjął się ładnie krzak moszenek południowych, na którym widać było ostatnie kwiaty, ale też i strąki, wyglądające hm...adekwatnie do nazwy gatunku




Wycofałam się do kuchni dumając, co by to zjeść na śniadanie. Przyszło mi do głowy, że mogę sobie usmażyć racuchy, ale nie byłam pewna, czy są już w sadzie jakieś jabłka nadające się do jedzenia. 

Obejrzałam kilka drzew, ale wszystko twarde. Jedynie na antonówce bliżej Bożenki jakieś takie żółtawe jabłka, niewiele ich było, większość porażona przez parcha, ale postanowiłam ze dwa zerwać. Wysoko były, więc wzięłam wielkie drewniane grabie i przy ich pomocy zaopatrzyłam się w dwa większe i jedno mniejsze jabłko, o kształcie burchlastym, jedno z robakiem, ale wykroiłam niejadalne części i starłam do ciasta. W. powiadomiony o racuchach stwierdził, że on chce, ale bez jabłek. Popukałam się w czoło, bo co to za radocha jeść samo ciasto, choć wiedziałam, że W. ma traumę z dzieciństwa, kiedy to mamusia katowała go placuszkami z jabłkiem. Trudno, widać zawsze musi mieć kogoś, kto go tą potrawą będzie zamęczał. 

W. przyszedł i podejrzliwie patrzył na produkt finalny na talerzu. Placki posypał cukrem, spróbował i przyznał, że są całkiem dobre. Czyli albo moje racuchy lepsze od mamusinych, albo smak się W. odmienił. 

Zjedliśmy wszystko do czysta, ubrałam się i zaopatrzona w narzędzie rozejrzałam się po terenie. Na Autorskiej W. ustawił podlewanie, więc zdecydowałam się na flankę zachodnią. A zatem zaczęłam od przyoborowych, gdzie ziemia bardzo urodzajna, ale z powodu braku opadów  przesypywała mi się w palcach jak piasek. Wyrywając chwasty skonstatowałam, że powstają puste placki, w które zamierzałam coś wetknąć. Przyszło mi do głowy, że nadadzą się tu liliowce, które W. przywiózł jako kawałki karp z podziału u któregoś z klientów.  Wsadziłam jeden egzemplarz zamierzając później solidnie podlać.

Powojnik Gravetye beauty trzeba było podnieść z ziemi i upiąć na gałęzi robiącej za podporę. Pędy ma strasznie kruche, więc należy to robić bardzo delikatnie.

Podoborowe i okolice







Zębas w galopie



W. oznajmił, że jedzie po zakupy, a ja zabrałam się za rabatę wzdłuż płotu z SN. Lubię tę rabatę, bo kompozycja roślin okazała się być strzałem w dziesiątkę. Pomimo, że jest tu dość sucho i trzeba ratować sytuację kroplówką, to jakoś wszystko daje radę z wyjątkiem powojnika Hagley Hybrid, który co roku odbija od korzenia jednym pędem, a potem zdycha. Niestety zawlekliśmy tu podagrycznik z miastowego i teraz mam zabawę z corocznym wykopywaniem tego dziadostwa. Ponadto jeden z pigwowców zarosła trawa o takich bardzo cienkich długich liściach i tworząca gęste kępy i zwartą darń. To jak wlezie w jakąś roślinę, jest nie do wytępienia, chyba, że wykopie się całą roślinę i da się oddzielić korzenie od tego kożucha trawy. O tej porze, w obliczu braku opadów wykopywanie czegokolwiek było wykluczone, więc wyczyściłam pigwowca na tyle na ile się dało. 






Na tej rabacie rośnie niezwykle piękna odmiana floksa, w kolorze białym, do którego tłumnie przylatują zawisaki.





Obok zresztą rośnie budleja, która przyciąga inne motyle




Skończyłam wreszcie i postanowiłam odsapnąć na werandzie z  sokiem pomarańczowym w dłoni. W. wrócił z zakupami oznajmiając, że zatrzymała go Straż Graniczna, za niemanie jednego ze świateł. Dzięki temu pojechał od razu do mechanika. Ponieważ był oczywiście na lodach, to dostałam swoją porcję, choć stan mojego zdrowia nie był zadowalający. Czułam rozwijające się przeziębienie, choć w upale sierpniowym nie było to tak dotkliwe. Poza ustawicznym smarkaniem.

W. opowiedział mi, że pani od lodów poinformowała go o tutejszym specjale lokalnym, a mianowicie o pierogach z serem i ...gruszkami, które oryginalnie były jakiejś konkretnej odmiany o niedużych owocach, ponadto najpierw ususzone, a potem zmielone i wymieszane z twarogiem. No, ja to coś czuję, że byłoby to danie z cyklu barszcz z wiśniami... Chociaż druga potrawa, czyli bułeczki drożdżowe z takim samym farszem mogły być bardziej zjadliwe.

W. przekazał także pani od lodów namiary na naszego Wiesia oraz zduna, ponieważ mają jakiś dom, chyba odziedziczony do remontu i rozglądała się za fachowcami.

Posiedzieliśmy chwilę na werandzie i stwierdziliśmy, że spróbujemy eksperymentalnie wypuścić kota, choć W. początkowo stanowczo się sprzeciwiał. Spytałam, czy w takim razie kot na wsi będzie dożywotnio więziony w domu, stwierdził że tak. Wzruszyłam ramionami i skwitowałam to kwestią wygłoszoną przez niezrównanego Zbigniewa Zapasiewicza w filmie "C.K. Dezerterzy" : "Sadysta patrzy panu z oczu" .  W. rozchichrał się i zgodził się na eksperyment. 

Kot finalnie wylazł na werandę, pokręcił się nieco, ale szybko wyczaił, że można wskoczyć tam, gdzie powinny być okna. Zdążyłam zobaczyć jak zeskakuje z drugiej strony, ale ponieważ wiem, że ganianie go w ogrodzie przynosi tylko taki skutek, że kot oddala się tym gwałtowniej, postanowiłam poczekać. Kota słychać było w pobliżu, jak szura w podłożu, od czasu do czasu ukazywał się w otwartych drzwiach werandy. Generalnie mimo chęci intensywnej eksploracji terenu nie oddalał się i na wołanie pokazywał się, jakby chcąc zakomunikować: spoko, jestem!

Zjedliśmy resztkę leczo i wobec przypływu sił zabrałam się za odchwaszczanie ostatniej części przyoborowej, gdzie W. ciął forsycję podczas ostatniego pobytu i oczywiście wszędzie wisiały podeschnięte gałęzie. Powyrywałam pokrzywy, kukliki oczyszczając przy okazji wejście do obory. Postanowiłam również ograniczyć rozrastającą się bez opamiętania tawlinę jarzębolistną. Spytałam W. czy będzie z tego co wyrwałam, robił sadzonki. W. najpierw stwierdził, że ma już tego towaru od metra, ale potem zrobiło mu się żal i jednak poprosił o odłożenie badyli do sadzonkowania.  Tymczasem zbierał do taczek urobek wyrzucony przeze mnie na drogę wzdłuż obory i przypłotowej. Następnie niechętnie wziął się za wykaszanie, przede wszystkim tam, gdzie berta nie może wjechać. 

Kilka widoczków z ogrodu










Na Angielskiej i przyległościach roślinność zdecydowała za mnie. I nie ma dyskusji



Ja się już zwinęłam do domu, po prysznicu i przebraniu side w piżamę wyszłam jeszcze na werandę. Zewsząd dochodził warkot kosiarek, wszyscy przed jutrzejszym świętem wyjechali ze sprzętem na podwórka. Wysoko na niebie widać było kołujące bociany. Pomyślałam, że pewnie widzę je po raz ostatni w tym roku. Krowy porykiwały wieczornie na pastwisku, wkrótce przyjdzie po nie sąsiad i zaprowadzi do obory.



 Chwyciłam jeszcze konewkę i popodlewałm posadzone liliowce, zmrok zapadał więc pora była na spoczynek. Zażyłam aspirynę i wlazłam pod kołdrę, aby spod niej wyleźć gdy tylko c.d. następnego dnia n.








6 komentarzy:

  1. Ogród zrobił się bardzo dojrzały. Przepiękne miejsce.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bujność, bujność!
    A poranne tupotanie kotecka pod łóżkiem najlepsze jest z malutką plastikową zakrętką. No i długopisy - mam je wszędzie, żeby były pod ręką, ale jak są małe koty, to wszystkie długopisy muszę przed nimi chować.
    /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, zakrętki, szyszeczki, patyczki przyniesione przez kotecka w ryjku w celu wzbogacenia "parku maszynowego"... W ostateczności nawet suchy listek. Kupiłam paczkę piłek takich mięciutkich, bezgłośnych, ale wszystkie szybko gdzieś się rozeszły.

      Usuń
  3. Cieszę się na Twoje motyle! Już bym biegła floksów kolejnych dla Was nakopać!;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest jakiś plan na wypad do Poznania, bo W. ma podobno jakąś mundurówkę wykupić. Więc może wtedy te floksy i tak dalej :-)

      Usuń