wtorek, 18 sierpnia 2020

Lipcowo-ekspresowo cz.II

Miało być ekspresowo, a wyszło osobowo można rzec, trzymając się terminologii kolejowej. Ciągły niedoczas i konieczność poświęcenia kilku godzin na przygotowanie zdjęć i napisanie tekstu uniemożliwiały kontynuowanie relacji. Ale na zwolnieniu lekarskim otrzymanym w wyniku teleporady mogę sobie trochę podłubać i nadgonić. 

Niestety z wyjazdu lipcowego nie posiadam notatek, a ponieważ minął już przeszło miesiąc od wydarzeń, zatem relacja będzie bardziej...zwięzła z przyczyn naturalnych. 

Kolejny dzień rozpoczął się podobnie jak wszystkie inne, które nastąpiły po zmontowaniu werandy w stanie surowym, mocno przewiewnym. Czyli kawą i gapieniem się przed siebie. Nie brzmi to może jakoś szalenie intrygująco, ale mam tak mało czasu na gapienie się przed siebie, poza gapieniem się w komputer w robocie, że jest to zajęcie dla mnie bardzo ekscytujące. Było to również o tyle ciekawe, że zauważyłam kolejne gniazdo kosów tuż przy werandzie. Widocznie obfite opady spowodowały dostatek pożywienia i wody i ptactwo mnożyło się śmiało. W gnieździe już były pisklaki, więc rodzice uwijali się dostarczając pożywienie. Gdy przechodząc zbliżyłam się zbyt blisko, ptaki nieruchomiały zupełnie i gdyby nie to, że wiedziałam, że tam są, w życiu bym ich nie wypatrzyła. 

Lipiec to czas lilii i róż niektórych. No i liliowców. 

                             Paganini


Super Dorothy


                              Applique

Excelsa









Zawsze jest loteria, co zdąży zakwitnąć zanim wyjedziemy.

Cały ogród wykazywał objawy solidnego napicia, zresztą poziom wody w wiadrze pozostawionym na zewnątrz wskazywał, że opady faktycznie były solidne.



 W. co prawda nie dowierzał, że to woda wyłącznie z deszczu, ale zapytałam go uprzejmie, skąd niby ta woda miałaby się znaleźć w wiadrze podczas naszej nieobecności.

Bożenka zagadnięta przy okazji rozmowy przez płot potwierdziła, że lało solidnie. I poprosiła, żebyśmy przyszli sobie nazbierać ostatnich truskawek, bo Michał chce kosić ten zagonek i szkoda owoców. Nie są tak urodziwe jak te w pełni sezonu, ale wciąż smaczne. Obiecaliśmy, że przyjdziemy po południu.

Postanowiłam tym razem poświęcić czas (który to już raz?) na porządne oczyszczenie ścieżek, bo jak to wielokrotnie powtarzałam, wyraźne ścieżki wyznaczające granice rabat powodują wrażenie ładu, nawet jeśli same rabaty są nieco...hm...swobodne.

Zaczęłam od strony wejścia do ganku rwąc wszystko bezlitośnie, szorując szczotką i przepraszając mrówki, które upodobały sobie szczeliny między cegłami. Robiło się coraz cieplej, W. wyładował graty z samochodu, zdjęcie tej gigantycznej pergoli z cyklu art-złom wymagało skoordynowanego działania nas dwojga. Nadal nie miałam pomysłu, co miałaby podpierać. Mogę ogłosić konkurs 😀 Na obrazku ustawiona jest do góry nogami. Tak nam się zestawiło z samochodu.

Należało zrobić zakupy, więc W. zaopatrzony we wskazówki ustne udał się do Wisznic. Robiąc przerwy na odsapkę i uzupełnienie płynów  posuwałam się w stronę Angielskiej, ładując urobek na taczki i jak zwykle podczas żmudnej roboty przy której nie wiadomo czy kucać, klęczeć czy się schylać, nuciłam sobie pieśń Kazimierską "Idę prosto, nie biorę jeńców żadnych". W. miał ostatnio fazę na Moniuszkę i porykiwał  "Niech konik polny, niech wiatr swawolny". Pieśń ta kojarzy mi się nieodmiennie z panią Kolińską z filmu "Alternatywy 4"

W. wrócił z zakupami i tradycyjnymi lodami przywożąc garść ploteczek. Wywalił mi te chwaściory z taczki na kompost i przystąpił do  rozładunku zakupów. Padły jakieś propozycje obiadowe, ale już nie pamiętam jakie. Póki co zjadłam lody i  dojechałam z odchwaszaniem do końca części ceglanej. Siłą rozpędu oczyściłam łącznik żwirowy, zarośnięty niemiłosiernie. Wydrapałam go jeszcze grabiami i stwierdziłam,że na razie pasuję i na część chodnikową wejdę jutro.

Efekt był niezły, choć i tak ścieżka stanowiła swego rodzaju podłogę korytarza, którym się przemieszczamy pomiędzy wysokimi roślinami wyrastającymi tuż przy ścieżce.









Jak widać łuk się nieco gibnął pod ciężarem róż. W tym roku niestety nie zakwitły jednocześnie. Brewood Belle w pełni kwitnienia, a Veilchenblau dopiero otwiera pierwsze kwiaty.

Pokręciłam się po domu z miotłą i mopem pozorując jakieś porządkowanie. W. zajął się sadzeniem części przywiezionych roślin. Ponieważ odzyskałam częściowo siły, wyszłam znów na zewnątrz i kontynuowałam oczyszczanie, tym razem placyka biesiadnego. W. przechodząc po raz kolejny stwierdził, że mam zacięcie do takiego odchwaszczania. Ja z mocą, ocierając spocone czoło stwierdziłam, że ja to oczyszczę po raz fafnasty, ale przed wyjazdem przykrywamy to czymkolwiek: starym dywanem, blachą pancerną, asfaltem, bo kolejny raz zaczynanie przyjazdu od tego upierdliwego wydłubywania spomiędzy spoin trawy, krwawnika, mleczy i innego badziewia mnie prawdopodobnie przerośnie. W. stwierdził... że to bardzo dobry pomysł i przypomniał, że przecież mamy folię budowlaną, którą była przykryta piwniczka, zanim nad nią została zbudowana weranda. Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem, bo moja odezwa była raczej aktem rozpaczy, ale w sumie- czemu nie skorzystać z tego sposobu? Od razu raźniej szło mi odchwaszczanie. Oto efekt, nieco zakłócony wystawą zielska przywiezionego do posadzenia, które musiałam przestawiać przemieszczając się po placyku. Widać także taczki wyładowane zawartością.



Zjedliśmy obiad i W. przypomniał, że mamy iść jeszcze do Bożenki po truskawki. Nie bardzo mi się chciało, zresztą nie wiedziałam, co z tymi truskawkami zrobimy. W tym upale wszystko kisło i pleśniało momentalnie. W. stwierdził, że zrobi się przetwór w postaci dżemu czy czegoś takiego. Zapobiegliwie nabył w tym celu słoiki.

Zabraliśmy michę  i wleźliśmy sobie do Bożenki . Na końcu poletka widać było jakieś osoby, w tym Michała, jego żonę, która najwyraźniej była w ciąży.  No i Bożenkę. Ja natomiast zobaczyłam, że pies Bożenki siedzi w takim niedużym kojcu, na słońcu i jak tylko Bożenka pojawiła się, zachęcając nas do zbierania owoców zapytałam, co to za pomysł z tym smażeniem psa w takiej ciasnocie. Bożenka trochę zmieszana stwierdziła, że on tak siedzi kilka godzin dopóki małe indyki łażą po podwórku, a potem jest po staremu puszczany na całą część podwórka pomiędzy budynkami gospodarczymi. Mówię, że w on ma patelnie tutaj, więc Bożenka zapewniła, że ma wodę, a dodatkowo osłoniła całość jakimiś płachtami tworząc coś w rodzaju ocienienia.  No, marna to była pociecha, ale chyba ta mentalność  jest nie do wykorzenienia. I nie mam na myśli tylko mieszkańców wsi. Miastowi też mają wiele za uszami w tym temacie.

Zbieraliśmy drobne ale słodkie owoce. Michał opowiadał, że większość krzaków po tych obfitych opadach stało w wodzie i dużo owoców się pomarnowało. Sporo tych niedojrzałych jeszcze buchało obłoczkami pleśni przy podnoszeniu ich z ziemi. Taśma kroplująca podarowana Michałowi przez W. wisiała porządnie zwinięta na jakimś haku na ścianie szopki. 

Michał z Bożenką dorzucali nam do michy, gadaliśmy o różnych sprawach, W. spytał o indyki i Bożenka stwierdziła, że teraz przerzuca się na ten gatunek drobiu, choć czasem z niewyjaśnionych przyczyn ma porażki w hodowli, ponieważ kupione maluchy padają grupowo nie wiadomo czemu. W. oczywiście przytoczył kilka historyjek ze swojego życia jako hodowcy zwierząt różnych. W końcu zebrawszy solidny plon podziękowaliśmy i udaliśmy się do siebie porozumiewawczo patrząc na siebie mijając wypielęgnowane grządki w warzywniku, trawkę równiutko przyciętą i ogólnie patologiczny ład. No ale wszystkie motyle i inne owady z całej okolicy były u nas.

Michał zrobił konstrukcję drewnianą na winorośl nad wejściem na teren warzywnika, całkiem fajną. W. udzielił mu na odchodnym kilku porad co do cięcia i pielęgnacji.

W domu odsapnęliśmy chwilę, a następnie ja zabrałam się za szypułkowanie truskawek na werandzie, a W. za sadzenie części przywiezionych roślin. Między innymi przywiózł takie coś malwowato-ślazowate, bardzo ładne.



Rozłożyłam sobie warsztat zabezpieczając podłogę starymi zasłonkami z namiotu wezyra czyli z konstrukcji ocieniającej, zrobionej na czas zlotu trzy lata temu na małpiarni. Co prawda teraz zastanawiam się, czy nie popełniłam jakiegoś świętokradztwa tak traktując zasłonki, które być może stanowią przykład dawnego wzornictwa projektowanego przez znanego artystę plastyka płci dowolnej. Taka myśl spłynęła na mnie kilka dni temu, kiedy zaczęłam czytać książkę "Asteroida i półkotapczan" o polskim wzornictwie przemysłowym w okresie powojennym.



Dłubałam te szypułki, płukałam truskawki w durszlaku i wysypywałam do gara. Zębas leżał na futerku owczym, choć leżak obok był wolny.



Wreszcie skończyłam i poszłam zakomunikować W. , że można przystąpić do części kulinarnej, gdzie on ma być masterszefem, demiurgiem i naczelnym alchemikiem. Po drodze zrobiłam kilka zdjęć w ogrodzie.

W tym roku perukowce bardzo obficie zakwitły.




Zakwitła również jedna jedyna firletka kwiecista w kolorze białym. Liczę że się rozsieje tak jak jej amarantowa koleżanka.




Excelsa wyglądała zachwycająco oplatając szare konary robiniowe na konstrukcji W.







Jeden kwiatek był taki jakiś dziwny

Liliowce c.d.








Pierwsze dzielżany. Niestety długie okresy suszy i konkurencja innych wysokich bylin powodują, że kiepsko tu rosną.

Roślinność en mase



Na podoborowych: Julka Correvon szaleje. Kwitnie jakaś róża przywleczona z Powsina (kupiona na kiermaszu w Rosaplant) i zakwitł taki uroczy dzwonek. 







Od frontu: widoczek za płotem 

Przy płocie owoce świdośliwy zaczynają pokazywać kolor


Albiczukowski jakoś się zbiera


 
Uruchomiliśmy warsztat przetwórstwa owocowego. W. do truskawek domieszał jeszcze nasze porzeczki. Odrobina cukru żelującego i gotowanie.

Postanowiłam się wykąpać i oczekiwać na produkt finalny, który mieliśmy zapakować do słoików.  W. mieszał w garze i tworzył nieład naokoło kapiąc, rozlewając, rozsypując i rozmazując.
Wreszcie uznał, że czas na konfekcjonowanie. Zagotowałam wodę i wyparzałam po kolei słoiki oraz nakrętki. W. nakładał porcje do słoików przez specjalny lejek z szerokim otworem i rantem zapobiegającym ubrudzeniu brzegów słoika. Zakręcaliśmy i ustawialiśmy słoiki do góry dnem w oczekiwaniu na pasteryzację.
Tym już zajął się W. bo ja już ledwo stałam.  Oto część produkcji już po pełnym procesie technologicznym. W sumie wyszło chyba 16 słoików.


Została resztka, która nie zmieściła się do ostatniego słoika i resztkę tę pożarliśmy ze smakiem. 
Drugi i ostatni dzień relacji opisze już niebawem albowiem jak wiadomo c.d. musi n.






12 komentarzy:

  1. Biała firletka urocza, życzę, by rozsiała się jak amarantowa :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem dlaczego ona jakaś taka delikatniejsza i mniej żywotna.

      Usuń
  2. Róże cudowne, ścieżki z cegły dają niesamowity urok.A róża Excelsa jest dla mnie niespodzianką...tak pięknie rozrosła się.
    Widoczek z frontu do oprawienia w ramki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Misiu, dziękuję! Dbam o te ścieżki jak umiem, bo nie wyobrażam sobie innych. Excelsa rośnie bardzo bujnie, czasem jej pędy przemarzają, ale wiosną silnie odbija.

      Usuń
  3. Ogród lipcowy już zaczyna ten Albiczukowski przypominać, jak na ogród doglądany od czasu do czasu efekt zachwycający. Zuziu wielkie brawa dla Was, macie swój zielony azyl, jako odskocznię od warszawskiego życia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jolu, trochę to trwało, żeby roślinność ozdobna pokonała chwasty ale jakoś się udało, odpukać. Dobrze jest mieć taki azyl.

      Usuń
  4. Skądsiś wiem, że małe indyki są bardzo delikatne i wrażliwe i trudne do wypriwadzenia z wieku smarkatego. Czy to z bajki jakiejś, czy z opowieści czyjejś - za cholerę nie pamiętam.
    /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak, indyczęta są bardzo wrażliwe na zbyt wysoką ale i na zbyt niską temperaturę. Wystarczy lekkie przegrzanie lub wyziębienie i straty są bardzo duże.

      Usuń
  5. Ponieważ udało mi się zdać egzamin na rozpoznawanie sygnalizacji świetlnej na fotografiach, to rozochociłam się i zanim przejdę do czyrania kolejnego posta, wpisuję się tu po raz drugi. Otóż moim zdaniem metalowa podpora aż się prosi o baobab i to ten z "Małego księcia".
    /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
  6. Biała firletka powinna dać radę.
    Bardzo ją lubię.
    To ślazowate takie niebieskie?
    Widoki ogólne i szczególne chwytają za serducho.
    Podzielam zamiłowanie do porannego patrzenia w dal.
    To moje ulubione zajęcie rozpoczynające wakacyjne dni.
    Nawet, jeśli w moim przypadku 'dal' oznacza kilka metrów Rozczochranego.
    Czekam z niecierpliwością na cd.
    /Klarysa/Justyna

    OdpowiedzUsuń
  7. Jaka bujność w ogrodzie. Rewelacja.

    OdpowiedzUsuń
  8. Przeczytałam "Rozłożyłam sobie warsztat zabezpieczając podłogę...", zerknęłam na zdjęcie i jeszcze zanim doczytałam do końca akapitu, od razu zauważyłam charakterystyczny wzór na tkaninie. Trochę się zdziwiłam, że leży na podłodze. ;-) :) Nie znam autora wzoru, ale mam wielki sentyment do grafiki w tym stylu. Dzięki paru ilustrowanym książkom z dzieciństwa, które zostały wydane sporo przed moimi narodzinami.

    OdpowiedzUsuń