sobota, 21 sierpnia 2021

Co w sierpniowej trawie piszczy cz. II

 W sobotę po kawie, jako się rzekło poszłam zrobić rekonesans na Angielskiej i duch mój upadł co nieco w konfrontacji z bezładną plątaninę roślinności. Uzbroiłam się w widły amerykańskie i motykę, założyłam długie spodnie w obawie przed różami i postanowiłam zacząć. A potem się zobaczy. 

Początek nawet nie był najgorszy, chwaściory dawały się wyciągać całkiem nieźle, ziemia była wilgotna, więc krok po kroku uwalniałam kępy floksów, róże, hosty, firletki chalcedońskie, które przy okazji sypały nasionami. Nawet kłącza perzu wychodziły dość łatwo. Jedno co mnie wnerwiło, to wydłubywane co chwila zgniecione puszki po piwie które, jak się domyśliłam, rzucała klasa robotnicza wykonująca prace elewacyjne u Michała. Dom bowiem, otoczony rusztowaniami zyskał kolor modnej szarości, a ja całkiem pokaźną kupkę surowców wtórnych.  Wkurzona niemiłosiernie ułożyłam cały ten nabój na górnej desce płotu i miałam nadzieję, że zostanie to właściwie zinterpretowane. 

Chwasty rzucałam na stertę kompostową pod robinią, część na ścieżkę do późniejszego zabrania. Dotarłam do płotu pomiędzy różami i tu zaczął się Meksyk. Róże drapały, ja starałam się nie zdewastować mniejszych roślin przy wyłażeniu z gąszczu z naręczami chwastów. Gorąco się robiło, jakieś cholerne owady czepiały się moich naczyń krwionośnych. Róże nie były cięte na wiosnę, sporo było zatem martwych pędów. Nie wzięłam niestety sekatora, więc obłamywałam te suchelce ręcznie. Nurkowałam przy płocie między chaszczami, wyrywałam pokrzywy, trawsko i inne badziewie czując, że mój zapał lekko wyparowuje. Ale postanowiłam, że zrobię tyle ile się da. 

W. po śniadaniu ruszył z wykaszarką. Miałam nadzieję, że następnym razem uda się wreszcie zabrać normalną kosiarkę. 

Wylazłam z róż lekko porysowana i poznaczona krwawymi śladami ukąszeń. Podłubałam następnie nieco w kierunku ścieżki ceglanej, gdzie rosło kilka niewielkich bylin. Wyrywałam resztki mozgi, która niestety odradza się jak hydra.  Skasowałam kilka słoneczniczków, zastanawiając się czy to jeden z nich nie był przyczyną zdechnięcia powojnika Sweet Summer Love, który rósł pięknie 3 czy 4 lata, a tej wiosny nie pokazał nic żywego. Za to w samym jego środku rosła pokaźna kępa słoneczniczka.

Panowie od elewacji pokazali się, ale żaden nie wychynął w moim kierunku, prace koncentrowały się na ścianę od strony ogrodu Bożenki. Może się bali, że dostaną opiernicz. I słusznie, bo to czego nie rozumiem, to bezmyślność, głupota i nieliczenie się z innymi. I do opierniczu byłam gotowa. A nawet chętna.

Wyrwałam jeszcze dwa odrosty robinii, mało się siadając na tyłku z impetem, siłowałam się z orzechem, który wysiał się pomiędzy różami, ale nie dałam mu rady. W. musi tu zadziałać ze szpadlem.

Wreszcie poczułam, że jeszcze chwila, a W. będzie mógł mnie już tylko przysypać zrębkami, bo padnę tu jak długa. Wylazłam resztką sił i dowlokłam się do domu zgrzana, podrapana i usmarowana glebą.

Efekt mojej pracy częściowo widać na poniższym zdjęciu, zrobionym już w poniedziałek. Gości, którzy widzieli Angielską na żywo informuję uprzejmie, że zdjęcia robione są nie od strony ścieżki ceglanej, a jakby z boku. ścieżka biegnie po lewej stronie kadru, oczywiście jej nie widać. Obiektyw kieruję w stronę płotu frontowego. Po prawej jest płot Bożenkowy.





W domu okazało się, że spędziłam na tej harówce okrągłe trzy godziny. Ściągnęłam ciuchy, weszłam pod prysznic i po wypiciu pół litra mineralnej padłam na łóżko. W. warczał wykaszarką w różnych częściach ogrodu i gdy po pewnym czasie wrócił, zastał mnie w stanie lekkiego letargu.  Zabronił mi się ruszać twierdząc, że jak zwykle narwałam się na robotę i przegięłam.  No być może faktycznie jak na pierwszy dzień to było nieco za dużo.

Do końca dnia nie miałam już ochoty na żadną aktywność fizyczną. W. pojechał po zakupy, zabierając lilie wodne dla dziadka ogrodnika. Ja wylegiwałam się z najnowszym numerem "Krainy Bugu" gdzie był bardzo ciekawy artykuł o mieszkańcach Zony czyli strefy czarnobylskiej, którzy samowolnie wrócili do swoich domów i żyją w ekstremalnie trudnych warunkach, często samotnie. Grupa ludzi z Polski jeździ tam regularnie, robi im zakupy spożywcze, wykonują drobne naprawy, pomagają zgromadzić opał, rozmawiają z tymi, którzy potrzebują towarzystwa, co roku patrzą jak ubywa tych, z którymi jeszcze w ubiegłym roku witali się i żegnali. 

W. po powrocie dokończył gotowanie żurku, do którego ostatnio dodaje kaszankę, co w pewnym sensie wzbogaca smak produktu finalnego. Od dziadka przywiózł pomidory, cebulę i oznajmił, ze zamówił jeszcze skrzynkę do zabrania do miasta, a odbierze je w poniedziałek. 

Omówiliśmy kwestię dalszych prac na Angielskiej i ustaliliśmy, że na razie zrębki pójdą na rabaty w sadku, a z Angielską poczekamy, najpierw dokonamy niezbędnych przesadzeń, choć w zasadzie zostało kilka liliowców, które tkwiły w gąszczu przy płocie.

Resztę dnia spędziłam w pozycji horyzontalnej, planując także jutrzejszą wycieczkę i przygotowując sprzęt fotograficzny. Po południu trochę poszwendałam się po ogrodzie, żeby sprawdzić czy jeszcze się ruszam.














Ze względu na bardzo wczesną porę pobudki, poszłam spać niedługo po zapadnięciu zmroku. W. kończył koszenie i  również poszedł w moje ślady, skoro c.d. miał n. nieprzyzwoicie wcześnie. 




2 komentarze:

  1. Walczyłaś bardzo dzielnie! W 3 godziny ogarnąć tyle buszu między różami to jest osiągnięcie. Miejsce nie do poznania.
    A lampka po zmroku wygląda bardzo klimatycznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To sie nazywa ogrodnicza desperacja :) Ale satysfakcja ogromna. Jeśli pogoda pozwoli to jeszcze w tym roku poprzesadzam co trzeba a wiosną się wyzrębkuje na grubo. Lampion jest super, w tych kolorowych szybkach światło świecy jest magiczne.

      Usuń