niedziela, 8 sierpnia 2021

Lipcowi goście cz.III

 Kolejny dzień i znów ta sama historia. Ryki Wańki umarłego by postawiły na nogi, a gdybym wstawiła link z filmikiem z tych ryków do posta o zbiórce na biednego pieska wzorem przeróżnych organizacji, to już bym chyba miała więcej niż jedna taka pani dyrektor co to zbierała na tygrysy.

Przy okazji serwowania śniadania dla zwierzetarni ogarnęłam trochę kuchnię starając się być cicho, co mi niekoniecznie momentami wychodziło, za co z dołu bardzo serdecznie przepraszam gości. Przeleciałam też detergentami łazienkę, bardziej odruchowo niż z realnej potrzeby, bo goście zachowywali idealny ład i porządek, a W. mógłby się uczyć od nich. W. sprawdził jaki jest poziom płynu w naszym odstojniku szambowym, ale była nie więcej niż połowa. 

Niedziela była dniem wyjazdu Darii i Mirka, więc nie planowaliśmy niczego szczególnego poza oczywiście wizytą w sławnej lodziarni w Wisznicach. Żeby było śmieszniej dla mnie też miał to być pierwszy raz, bo zwykle W. przywozi mi lody w pojemniczku, o czym wielokrotnie wspominałam w swoich relacjach.

Po wstanięciu gości, zaparzeniu stosownej ilości kawy i rozruchu polegającym na ablucjach, treningach, tłuczeniu much i innych zajęciach, zasiedliśmy do śniadania. Cieszyłam się, że goście mają apetyty, że mamy towarzystwo przy śniadaniu. Miło jest spożywać posiłki w kupie. Po śniadaniu Justynka pozmywała naczynia, przyzwyczajona najwyraźniej do większej aktywności :) Potem poszłam z dziewczętami na obchód ogrodu, bo jakkolwiek jakieś indywidualne spacery były, to trzeba było obejrzeć wszystko po porządku. 

















Popieliłyśmy trochę perzu. Zgodnie z prognozami zapowiadał się gorący dzień. Daria z Mirkiem spakowali rzeczy, my przebraliśmy się i wszyscy ruszyliśmy do Wisznic na lody. Zaparkowaliśmy na rynku i poszliśmy do lodziarni, gdzie każdy sobie wybrał gałki w ulubionych smakach. 

Usiedliśmy  na rynku na ławeczce w cieniu, a potem poszliśmy na krótki spacer. Obejrzeliśmy zrewitalizowaną dawną cerkiew grekokatolicką, teraz będącą kościołem św. Jerzego. Niestety rewitalizacja nie wpłynęła na dostępność przybytku do zwiedzania, ponieważ drzwi były zamknięte na głucho.

Daria z Mirkiem planujący dalszą podróż po Lubelszczyźnie, w tym wizytę u znajomej z forum ogrodniczego, pożegnali się z nami i wśród chóralnych podziękowań zawrócili do samochodu.

Ostatnia fotka rodzinna :)



My podjechaliśmy jeszcze do delikatesów na drobne zakupy.

Po powrocie oddaliśmy się lenistwu, przynajmniej na początku, bo przez pierwsze dwie godziny siedziałyśmy z Justyną  na ganku słuchając z telefonu Sjesty pana Kydryńskiego. Justynka pokazała mi książkę, którą wzięła na wakacje. Książka pt. "Biel" autorstwa właśnie pana Kydryńskiego oczywiście o Afryce. Rozmawialiśmy o zdjęciach autora, o sztuce fotografowania jako sztuce pokazani emocji. Okropnie lubię takie rozmowy. 

Justynka rzuciła się potem na chwasty przed domem i widać było, że nic jej nie powstrzyma :)

Obiad nie był zbyt wykwintny. O dziwo chłodnik przetrwał i nawet przegryzł się przyjemnie, natomiast cycki kurze mimo kilku dni spędzonych w zalewie, po usmażeniu na grillu były strasznie suche. Ale przynajmniej ładne były okoliczności, bo siedzieliśmy w małpiarni pod pędami winorośli z widokiem na kolorowy ogród.

Siedzieliśmy, gadaliśmy, kręciliśmy się po domu i obejściu popijając ulubione trunki. Taka leniwa niedziela z elementami nienachalnej aktywności. Koty pojawiały się od czasu do czasu, Cześka już prawie całkiem oswojona, Maszka jednak trzymał się na dystans.

Justynka znów przy zlewie dokonała porządków z garami. Oświadczam, że  z własnej inicjatywy, nie poganiana przez nikogo! Żeby nie było potem gadania na mieście! :D

Położyliśmy się w miarę wcześnie, mając na względzie fakt,  że następnego dnia rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę: Justynka z Krzysiem na wakacje, a my do domu w mieście.

Wszystko co dobre ma swój koniec i tylko c.d jak zwykle jeszcze raz n.







2 komentarze:

  1. Liliowce i lilie dały piękny pokaz, a Ty zrobiłaś im świetne zdjęcia. U nas liliowce to tak nie za bardzo. Podejrzewam, że coś wygryza im te ich mięsiste korzenie.
    Jestem pełna podziwu dla Justynki, jak sprawnie ogarnia wszystko w cudzej kuchni, bo ja tego kompletnie nie potrafię. I jeszcze ten zapał do pielenia w wysokich temperaturach. O takich kobietach czytałam w bajkach określenie, że "robota pali się im w rękach".

    OdpowiedzUsuń
  2. Dario, u nas liliowce też potrzebowały czasu żeby się zasiedlić, ale teraz są naprawdę dorodne. Ale niewykluczone, że skoro ąa jadalne, to ktoś się u Was nimi nielegalnie delektuje...
    Hehe, ja też jestem kompletnie nieprzydatna w czyimś domu, chyba że mi ktoś palcem pokaże co zrobić.

    OdpowiedzUsuń