niedziela, 8 sierpnia 2021

Lipcowi goście cz.II

Poranek, tak jak się obawiałam, ogłosiła światu Wańka porykując około godziny 5.00 w związku z brakiem podanego śniadania. Zerwałam się z łóżka, bo obudzenie gości o tej porze było ostatnią rzeczą, której chciałam. Zatkałam zatem kosmaty ryj śniadaniem, W. wylazł żeby ustawić zraszacz. Pogoda była przyjemna, spodziewaliśmy się gorącego dnia, ale liczyliśmy że chmury nieco osłonią nas przed spiekotą.

Najwcześniej pojawił się Mirek, więc już był jeden kompan do kawy. Potem w miarę upływu czasu zaczęliśmy się krzątać wszyscy, Krzyś udał się jeszcze na terenowy trening biegowy, podczas którego środkiem dopingującym okazały się stada gzów.  Kawiarka parzyła kolejne porcje porannego napoju, potem przygotowaliśmy śniadanie i chciałabym zaznaczyć, że takich gości to ja wszystkim życzę. Potrawy migiem zostały sporządzone, wszystko co wymagało pokrojenia, doprawienia, ułożenia na półmiskach, zostało pokrojone, doprawione i ułożone. Jajecznica została usmażona, herbata i kawa stała w dzbankach, a my zasiedliśmy do posiłku w salono-jadalni. Przy śniadaniu uzgodniliśmy trasę zwiedzania. Gwoździem programu miała być wizyta w Muzeum Podlasia Południowego, gdzie jest już od jakiegoś czasu wystawa stała prac naszego guru Bazylego Albiczuka. Mieliśmy jednak zacząć eksplorację okolicy od spaceru po cmentarzu tatarskim w Studziance. Obiad planowaliśmy w okolicy Białej Podlaskiej, kolega tambylec polecił mi restaurację Diana tuż za Białą na drodze w kierunku Warszawy. Potem w zależności od sił i nastrojów w grupie chciałam przejechać drogą zwaną Nadbużanką od Janowa do Sławatycz i potem już skręcić do nas. 

Program został zaakceptowany, więc po śniadaniu, ubraniu się stosownie i zaopatrzeniu w maseczki na wszelki wypadek,  po wytłumaczeniu psom że jednak muszą zostać w domu, pojechaliśmy w zaplanowanym kierunku w dwa samochody, śledząc dla pewności trasę na nawigacjach w telefonach.

Sprawnie dotarliśmy do pierwszego miejsca zwiedzania. Cmentarz tatarski czyli mizar zlokalizowany jest na wzniesieniu wśród wysokich sosen. Pochowani są tam mieszkańcy pochodzenia właśnie tatarskiego, których spora populacja żyła na tych terenów od czasów króla Jana III Sobieskiego. Więcej znajdziecie tutaj Cmentarz Tatarski Studzianka

Atmosfera tego miejsca jest całkiem niecmentarna, dlatego przyjemnie jest tu pospacerować, posiedzieć przyglądając się kamieniom z napisami arabskimi, polskimi i rosyjskimi. Innych zwiedzających praktycznie nie było, zatem cisza i spokój. 











Droga prowadząca na cmentarz jest gruntowa i łatwo ją przeoczyć zjeżdżając z asfaltu.


Gdy wychodziliśmy, przed bramą pojawił się pojazd rozpoznany jako traktor radziecki Władimirec, którym to przyjechali jacyś ludzie w celu chyba uprzątnięcia kawałków pociętego drzewa zaraz za ogrodzeniem cmentarza. 
Z tablicy informacyjnej umieszczonej przed wejściem na cmentarz dowiedzieliśmy również, że w pobliżu jest  coś w rodzaju muzeum wsi, zatem postanowiliśmy i tam się udać. Więcej o muzeum tutaj Muzeum Wsi Studzianka
Muzeum mieści się w gospodarstwie państwa Józefaciuków, dotarliśmy na miejsce bez większych kłopotów. Na podwórku powitał nas gospodarz, który oprowadził nas po budynkach, w których przechowuje eksponaty. Jest to nieprawdopodobna zbieranina dosłownie wszystkiego, co kiedyś było w domach i co większości przypadków prędzej czy później zwykle lądowało na śmietnikach. Tu znalazły schronienie przeróżne obrazy i obrazki wieszane na ścianach w wiejskich domach, wyposażenie domu, kufry, walizki, stroje, urządzenia gospodarstwa domowego z różnych epok, maszyny i sprzęt rolniczy, warsztat stolarski, bryczki, sanie, zabawki, a także urządzenia RTV w tym pokaźna kolekcja radioodbiorników. W jednym z budynków były nawet militaria z czasów wojny. Po prostu skarby. Gospodarz pozyskuje te przedmioty z likwidowanych domów, wiejskich szkół i od darczyńców, którym szkoda wyrzucić stare rzeczy, a jednocześnie nie chcą ich sami trzymać. 
Zwiedzanie zajmuje dobrą godzinę jak nie więcej. 

Po dołożeniu cegiełek na utrzymanie muzeum ruszyliśmy w dalsza drogę czyli do Białej. Pałac Radziwiłłów został poddany gruntownej rewitalizacji, podobnie park wokół, który widzieliśmy w 2016 chyba tuż po wykonaniu pierwszych nasadzeń. Kupiliśmy bilety uprawniające do zwiedzania wystaw stałych i czasowych. Obejrzeliśmy wystawę malarstwa, ekspozycję ikon, pochodzących głównie z konfiskat celnych, oczywiście wystawę obrazów p. Bazylego, wystawy etnograficzne, a potem wystawę małej formy rzeźbiarskiej jaką jest medal, ciekawe prace z suszonych fragmentów roślin, nici jutowych i cholera wie czego jeszcze,  kolekcję archeologiczną fragmentów odnalezionych w miejscu dawnego pałacu, którego fundamenty były właśnie odkopywane i konserwowane w celu późniejszego eksponowania. Była także bardzo fajna wystawa czasowa z Duszników na temat historii produkcji papieru. Nie zabrakło oczywiście wzmianek o papierze toaletowym. Szczególnie przypadała nam do gustu informacja, że jakość papieru systematycznie wzrastała, poprawiono jego miękkość i pozbyto się drzazg. Za brak drzazg w papierze toaletowym użytkownicy wylewnie dziękują!
 
W pobliżu budynku muzeum stoi pomnik pana Kaczyńskiego. Bogusława Kaczyńskiego, wspaniałego erudyty, znawcy muzyki klasycznej, który urodził się właśnie w Białej Podlaskiej. Całość obiektu lekko wymarła, zwiedzających niewielu mimo wakacji i weekendu. Mankamentem jest brak jakiejś kawiarenki, gdzie można byłoby przysiąść i napić się czegoś.
W. wykupił jak zwykle cały nakład albumu o Bazylim Albiczuku, Daria też nabyła jeden egzemplarz oraz okolicznościowy kubeczek.
Ponieważ zaczęliśmy wykazywać spadek poziomu kofeiny w krwioobiegu, zaczęliśmy deliberować czy iść na kawę gdzieś w Białej, a potem na obiad, czy też od razu udać się w miejsce obiadowe, gdzie będzie zapewne i kawa. W rezultacie postanowiliśmy udać się do miejsca docelowego w celu spożycia czegoś konkretnego, choć nie wszyscy byli już głodni. 
Restauracja położona jest tuż przy trasie, na terenie ładnie zaaranżowanym jest obszerny parking oraz stoliki na zewnątrz. Pani kelnerka, bardzo sympatyczna od razu wręczyła nam karty, przyjęła zamówienie na napitki i zniknęła w budynku.
Rozsiedliśmy się i popijając różne rzeczy, w tym firmowe lemoniady, przyjemnie sobie rozmawialiśmy i żartowaliśmy. Justynka sprawiła radochę Mirkowi, którego postanowiła wyręczyć za kierownicą, dzięki czemu mógł się napić piwa jak człowiek :)  Pogoda nam sprzyjała, choć robiło się odrobinę za gorąco.
Oto jak nie należy robić zdjęć ludzi. Poza Justynką nikt nie pokazuje buzi.




Obiad chyba wszystkim smakował, posileni ruszyliśmy w dalszą drogę ustawiwszy sobie nawigację na Janów Podlaski. Droga była prawie pusta, dookoła letnie obrazki, zaczynały się żniwa, bociany kołowały w poszukiwaniu pożywienia. Niedługo zaczną zbierać się w sejmiki przed odlotem. W Janowie skręciliśmy w prawo i spokojnie jechaliśmy sobie bardzo malowniczą drogą wzdłuż Bugu, gdzie w zasadzie trzeba by poświęcić cały dzień i pozwiedzać okoliczne miejsca.  My zatrzymaliśmy się przy charakterystycznym czołgu T-34 w pobliżu wsi Neple, który pojawił się tu po wojnie. Nie ma jakichś konkretnych danych po co i na co został tu ustawiony. Jedni piszą, że to upamiętnienie zwycięstwa, inni że to dar Armii Czerwonej. Podobno miejscowi kilkakrotnie wykręcali lufę w kierunku na wschód i po kilku próbach jej odkręcenia na pierwotny, zachodni kierunek, wieżyczka została przyspawana na stałe. 


Po obejrzeniu czołgu, który przez chwilę okupowała grupka rowerzystów, podeszliśmy do tablicy informacyjnej, która wskazywała, że jest tu ścieżka turystyczna Szwajcara Podlaska i że niedaleko tu do miejsca, gdzie rzeka Krzna wpada do Bugu. Miejsce to nazywane jest Podlaskim Przełomem Bugu. Po krótkiej dyskusji czy należy iść w te czy wewte, ruszyliśmy spacerkiem w stronę, jak się okazało, właściwą. 
Już po chwili dotarliśmy na miejsce, gdzie po stronie polskiej brzeg Bugu był bardzo urwisty i stromy. Pewnie dlatego nie było tu tłumu plażujących i kąpiących się. Prawdę mówiąc wszyscy mieliśmy ochotę wleźć do wody, bo było już mocno ciepło.  Póki co jednakowoż mogliśmy na wodę co najwyżej popatrzeć. 



Pamiątkowe zdjęcie przy słupku granicznym :)


To jest bardzo ciekawe miejsce pod względem  przyrodniczym i krajobrazowym, więc polecam.

Wróciliśmy do czołgu, gdzie stały nasze samochody osiągając temperaturę pieca hutniczego.

Kolejnym przystankiem na trasie było przejście graniczne w Koroszczynie na terminalu samochodowym. Na zaproszenie mojego kolegi z branży chciałam pokazać naszym przyjaciołom, czym się zajmuję zawodowo i co to jest weterynaryjna kontrola graniczna. Zastępca kierownika oprowadził nas najpierw po terminalu, a potem po naszym obiekcie. Niewiele osób ma okazje od kuchni niejako zobaczyć, czym zajmują się tacy lekarze weterynarii co nie leczą piesków i kotków :) Przy okazji Justynka wzbudziła niekłamany zachwyt wszystkich obecnych na terminalu kierowców ponieważ jej uroda, fryzura oraz strój budziły skojarzenia z egzotycznymi krajami :)

Przy pożegnaniu dostaliśmy jeszcze wskazówki, że po drodze są piękne miejsca, cerkwie i kościoły do zwiedzania, ale my już mieliśmy dość wrażeń na ten dzień. Poza tym musi coś zostać na kolejne spotkania do których, mam nadzieję, dojdzie. 

Wróciliśmy do domu, goście w drugim samochodzie zahaczyli o sklep, a my w tym czasie po powitaniu ze stęsknionym do nieprzytomności Zębasem i umiarkowanie stęsknionymi kotami i Wańką, przygotowaliśmy posiłek regeneracyjny na werandzie, gdzie za chwilę  usiedliśmy sobie gromadnie. Był to przemiły wieczór, spędzony na podjadaniu zimnego bufetu, popijaniu różnych trunków i na rozmowach na tematy ważne, ciekawe, co zawsze mnie intelektualnie pobudza, bo jak mało czego nie lubię gadania o niczym. Powiadam Wam, tacy goście to skarb. Zmrok zapadł, lampka stojąca na stole werandowym dawała ciepłe światło, siedzieliśmy sobie gdzie kto chciał i było bosko. Nawet Cześka, zwykle nieufna w stosunku do obcych, przylazła i dała się pomiętosić. 

Świeże wiejskie powietrze jednakowoż zrobiło swoje, więc wśród nocnej ciszy zaczęliśmy szykować się do spania mając w zanadrzu c.d., który  w kolejny lipcowy poranek n.




7 komentarzy:

  1. Miło widzieć Was wszystkich.

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedzi
    1. My tam już byliśmy kiedyś, ale miło było jeszcze raz pooglądać w towarzystwie.

      Usuń
  3. W ogóle nie słyszałam Wańki rano. Byliśmy tak zmęczeni po całym tygodniu i długiej podróży, że spaliśmy jak zabici. Kolejnego dnia z kolei nawdychaliśmy się świeżego powietrza i to samo, spaliśmy kamiennym snem. :) Mirka chyba głód kofeinowo-nikotynowy budzi najbardziej. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ufff... no to dobrze, że te ryki przynajmniej Wam nie zakłóciły spokoju. No i dobrze, że się zrelaksowaliście i pospaliście. Ja śpię jak zając pod miedzą i budzę się od byle czego. W przeciwieństwie do W. który spać może zawsze i wszędzie. Ale on dwa lata w wojsku był.

      Usuń