poniedziałek, 17 lutego 2020

Weranda na miarę naszych możliwości cz.II

Teraz relacja nieco bardziej szczegółowa, albowiem stanowi opis miejscowego folkloru poniekąd.
Po przyjeździe na wieś w ramach majówki AD 2016 nastąpiło spotkanie z majstrami budowlanymi. Przy okazji spotkaliśmy się także z wykonawcami stolarki okienno-drzwiowej, którzy przyjechali poprawić nieco to, co zrobili w ubiegłym roku. O tym też napiszę w swoim czasie.


Obudziliśmy się w okolicach 7.00, ja głodna jak wilk, więc zjadłam sobie co nieco. Wiele nie było, bo dopiero w tym dniu można było zrobić jakieś konkretne zakupy.
W. wałkonił się w łóżku, czytając prasę do momentu kiedy zadzwonił telefon, w którym to zabrzmiała prośbą o spacyfikowanie psa, albowiem ekipa budowlana stoi przed bramą. W. wyskoczył spod kołdry, najwyraźniej nie dowierzając, że fachowcy tacy punktualni jak nie przymierzając królowa angielska. Była bowiem 8.07


Nastąpiły rytuały powitania, przebierania oraz przygotowania frontu robót. Majster oraz W. udali się na teren przyszłej werandy i stali nad dziurą omawiając roboty wykonane oraz jeszcze planowane. Też postałam z nimi, słuchając o wydłubywaniu sakramenckich kamieni z fundamentów, kurzawkach, wywalaniu piachu z wykopu, a potem uznałam, że chyba czas wziąć się za moje ulubione zajęcie czyli odchwaszczanie 
W. zebrał informacje o koniecznych zakupach, zabrał listę sporządzoną przeze mnie i po nałożeniu przyodziewku udał się do Wisznic. Ja już gotowa do wymarszu w rabaty natknęłam się przy ganku na dwóch kolejnych dżentelmenów w strojach roboczych, który okazali się być panami z firmy od okien. W. umówił ich do wykonania poprawek przy drzwiach, które po zimie nie chciały się zamykać (wejściowe) lub otworzyć (frontowe dwuskrzydłowe) bez przyłożenia odpowiedniej siły.
Nastąpiła chwila zamieszania, panowie ustalili, gdzie kto pracuje i weszli obejrzeć drzwi. Ja zaproponowałam kawę dla wszystkich i zajęłam się jej przygotowaniem, ponieważ do propozycji odniesiono się entuzjastycznie, choć z lekkim zdziwieniem.
Panom od okien (i drzwi) wyłuszczyłam prośbę o wzięcie miary z okien i wykonanie moskitier. Panowie zatem udali się na pomiar, zręcznie przeskakując po wyboistym terenie. Zapisali sobie wszystko wraz z danymi i obiecali odezwać się niebawem z wyceną.
Następnie nieodwołalnie, wraz z motyka udałam się na angielską, aby od niej rozpocząć oczyszczanie z chwastów. Ziemia na szczęście zmiękła po deszczu i ryło się całkiem dobrze. Byliny już pokaźnych rozmiarów odróżniały się od pospolitego zielska i nie miałam już stracha, że wywalę coś cennego.
Słońce przypiekało, sprzęt rolniczy przejeżdżał od czasu do czasu drogą. Pan majster udzielał fachowych porad swoim pracownikom, którzy zajęli się ocieplaniem fundamentów ścian szczytowych, betoniara warczała. Co jakiś czas majster podchodził do mnie i zagajał rozmowę. Gawędziliśmy sobie o tym i owym, głównie o upadku wszystkiego i beznadziei ogólnej. Temat poprowadził w te stronę majster, ja się wpisałam w klimat wyłącznie „dla paddierżania razgawora”, ponieważ daleka byłam od nastrojów minorowych i czarnowidztwa.
Po kilkunastu minutach majster kończył rozmowę wytwornym: no, odpoczęła pani? To pracuj pani dalej. I oddalał się do swoich obowiązków. Tak minęły dwie czy trzy godziny przerywane pogawędkami, przy którejś rozmowie dołączyła do nas Bożenka za płotu. Tematy zmieniały się, bo majster przychodził z innym zagajeniem za każdym razem. Omówiliśmy zatem kwestie dotyczące spraw zawodowych, prywatnych (wiem sporo o karierze zawodowej każdej sztuki potomstwa majstra oraz o kosztach wyposażenia kuchni u jednej z córek: no powiedz pani, kuchnia za 50 tysięcy czy to nie przesada?), wspominek z czasów kombatanckich czyli burzliwej młodości majstra jako członka Polskiego Stronnictwa Ludowego i innych historii. Wypytywał mnie również o sprawy zawodowe i poniekąd prywatne, np. zamiłowanie do ogrodnictwa, które jaskrawo prezentowałam oraz o psa, np.: ile płacicie za fryzjera dla psa. No przyznam, że przy tym pytaniu zamurowało mnie. Powiedziałam, że Kredka do fryzjera nie chodzi. Na to majster: ale w Warszawie są takie zakłady fryzjerskie dla psów? No są – odpowiedziałam. Bo myślałem-na to majster-że ją strzyżecie. Wzruszyłam ramionami i tyle. A co ona owca, czy co? Wiadomo, że na wsi każde zwierzę musi nieść jakiś pożytek. Kredka zatem zdaniem majstra powinna dawać wełnę…? Potem skojarzyło mi się, że może zauważył wygolony bok po zabiegu i stąd to przypuszczenie, że jakiś awangardowy stylista zafundował Kredce asymetryczną „fryzurę” za ciężkie pieniądze.



W międzyczasie powrócił W. z zakupami i zaproponował luksusowy brunch w postaci cebularza i piwka.
Dopytaliśmy Bożenkę o kwestie zgłoszenia budowy werandy do stosownych władz lokalnych… rety, jak ja nie cierpię takich urzędowych dupereli…
Po posileniu się i odsapce wróciłam do odchwaszczania. W chwycił za kosę i rozpoczął ścinanie trawy na froncie, tudzież za płotem. Co jakiś czas się wkurzał na coś tam z żyłką, w końcu majster kazał mu pokazać sprzęt i robił mądra minę, ale potem stwierdził, że on używa Husqvarny. W. na to, że H. sprzedała się Chińczykom i robi g… Pogadali jeszcze chwilę o sprzęcie, a potem każdy zajął się swoim odcinkiem.
Rozpakowałam zakupy, obejrzałam nieufnie preparat do malowania regałów marki sadolin w kolorze, który producent określił jako „sosna pinia” i przeszłam ze sprzętem ryjącym na kolejne obszary angielskiej.
W. najpierw chciał się brać za obiad, ale ja się wymówiłam, bo głodu wcale nie odczuwałam, zatem postanowiliśmy poczekać do wieczora z konkretnym posiłkiem.

Koło 17.00 majstry zaczęli pakować się do wyjazdu, gawędzili przy tym z W. oraz ze mną, wystawiającymi regały przed dom do malowania.
Puszkę z malowidłem otworzyłam i kolor cieczy w puszcze nasunął mi znów (tak jak przy malowaniu domu kilka lat temu) skojarzenia z parwowirozą, względnie inną chorobą zakaźną, powodującą paskudne biegunki. No ale regały nie mają być reprezentacyjne tylko gospodarcze, więc machnęłam ręką. Majster chwile patrzył jak mieszam w puszce, maczam pędzel i maluję. Potem zapytał: a po co to pani brudzi? Nie ładniejsze takie jasne?
Z westchnieniem wyjaśniłam, że jaśnie pan W. sobie życzy mieć pomalowane, to maluję jak kazał, bo z domu wygna albo obiadu nie da. Majster mający trochę problem z okiełznaniem naszego poczucia humoru i rozszyfrowaniem, kiedy mówimy na serio, a kiedy „do joj”, popatrzył z szacunkiem na W. i pożegnał się z ukłonem oraz z zapowiedzią przybycia w dniu jutrzejszym. Cofnął się jeszcze i poprosił o zakup folii kubełkowej, która już się kończyła. W. mrugnął do mnie i powiedział głośno: a co ty tyle tej farby zużywasz! Już prawie pół puszki wyszło, a ty dopiero malować zaczęłaś. Kto to będzie płacił za następne? Wiesz, ile to kosztuje?
Majster otworzył oczy i patrzy na mnie z lekkim niepokojem. Ja już się dusiłam ze śmiechu, ale mówię kłótliwym tonem: a co Ty mi wyliczać będziesz! Stać mnie to sobie kupię drugą puszkę! Za swoje maluję, tak? A Ty do garów!

No trzeba było widzieć miny ekipy budowlanej! Dla tych bezcennych widoków bylibyśmy może kontynuowali dialog, ale parsknęliśmy śmiechem i majster jakby z ulgą dołączył do nas. Pomagierzy popatrzyli na nas jak na takich, co to opieka wykwalifikowanego psychiatry jest im bezwzględnie potrzebna i oddalili się do samochodu.
Wróciłam do malowania w zniżającym się, ale wciąż dopiekającym słońcu (potem poczuły to moje ramiona i kark). Pomalowałam dwukrotnie, ale trochę mi nie szło, bo preparat nie miał tendencji do wnikania w drewno, tylko do rozmazywania się po powierzchni.
Następnie pozostawiłam meble do wyschnięcia. W. powróciwszy z warzywnika z naręczem różnorakiej zieleniny ocenił, że kolor na meblu jest całkiem do rzeczy, a i sam mebel zyskał na wyglądzie.


C.d.n rzecz jasna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz