niedziela, 29 października 2023

W sierpniowym upale cz.VI

 W niedzielny poranek zamiast much obudziły nas osy, które wlazły za roletę w oknie wschodnim i brzęczały ospale, budząc się w promieniach słońca. Otworzyłam okno i liczyłam, że wylecą same. Przysnęliśmy jeszcze na godzinkę. 

Po śniadaniu poszliśmy obejrzeć skutki wieczornego deszczu. Nie były one jakoś spektakularne, ulewy nie było, a to co spadło niestety nie zmoczyło ogrodu na tyle, żeby roślinność to odczuła. Za to słońce spowodowało, że wilgoć zamieniała się w parę wodną i robiło się tropikalnie.









Kwiaty późnego lata


          

Po głębszym  zastanowieniu i wizji lokalnej podjęliśmy decyzję o zamianie powojników pod stodołą. Constance miała iść pod werandę, natomiast na jej miejsce miał pójść Lemon Dream. Trzeci, który pod stodołą miał zostać to Stolvijk Gold.

W. przystąpił do kopania dołka niedaleko od wschodniego narożnika werandy. Wsypaliśmy do niego nieco kompostu i wsadziliśmy sadzonkę na głębokość nieco większą niż rosła w doniczce. W. dodatkowo zmajstrował wigwam z gałęzi, żeby  od razu była podpora. Wigwam sam w sobie nieoczywisty w swej urodzie, dodatkowo był związany na szczycie kawałkiem przewodu elektrycznego. Po dokonaniu powyższego W. udał się na śniadanie. 

Ja z kolei zbadałam stan dojrzewania owoców bzu czarnego. Niestety sporo było niedojrzałych, a te dojrzałe były drobne z powodu upałów. 

Na dzień wyjazdu zaplanowane było jeszcze kolejne podlewanie tego, co zostało posadzone. Poza tym W. miał odebrać zamówione pomidory od dziadka Mariana. Zawsze bierzemy do miasta skrzynkę takich nie do końca dojrzałych, żeby mieć do bieżącego spożycia w miarę dojrzewania. W ramach posiłku zabrałam się za placki z cukinii słuchając RNŚ. Wyszły całkiem do rzeczy, choć wydaje mi się, że lepiej smażą mi się takie potrawy na płycie kuchennej. Z powodu trwającego upału nikt o zdrowych zmysłach oczywiście pod kuchnią nie rozpalał. 


Posileni zabraliśmy się za wycinanie kilku gałęzi lilaka rosnącego przed domem, a którego gruntownie ograniczyłam równo rok temu. Kilka gałęzi właziło na dach i tłukło o rynnę podczas wiatru. Około 14.00 W. przypomniał sobie o pomidorach i pognał po ich odbiór.  Mnie się już nic konkretnego nie chciało robić, ale postanowiłam odszorować ganek z lepkiej cieczy, która rozporoszona po ławce i podłodze stanowiła punkt żywienia zbiorowego os chyba z całej gminy. Najpierw musiałam jednak jakoś się pozbyć tego towarzystwa przy pomocy wody.  Potem przystąpiłam do zmywania powierzchni  ciepłą wodą z Ludwikiem i całkiem nieźle to wyszło. Osy latały wokół i czekałam tylko aż mnie któraś użre. Ale obyło się bez ran kłutych. 

Zaczęłam zbierać powoli rzeczy do spakowania, W. po powrocie jeszcze kończył konfiturę z róży, która choć w mikro ilościach, ale wyszła całkiem niezła.  

Koleżanka opiekująca się naszym inwentarzem żywym zadzwoniła z informacją, że kot został zabunkrowany w pokoju i czeka nasz przyjazd. 

Wyszłam jeszcze z nożem i pobrałam sadzonki irysów dla naszych gospodarzy, do których udawaliśmy się na weekend wrześniowy. A W. jeszcze chciał leczo robić! Na koniec przygotowaliśmy paczkę z roślinami dla Bożenki, która jak zwykle w takich przypadkach machała rękami twierdząc, że ona to już ogrodu nie ma (w domyśle wszystkim teraz zarządzają młodzi i ona już nie ma nic do gadania), ale wreszcie wzięła. W. potem się śmiał, że Bożenka zachowuje się jakby na wycugu była.

No, czas było ostatecznie zapakować graty do samochodu, ogarnąć chałupkę i  wyruszyć w drogę powrotną. Dojechaliśmy do stałego miejsca tankowania W. czyli do Zajazdu w okolicy Kałuszyna. Wyprowadziłam Zebasa na sikanie, W, poszedł zażyć kofeiny. Po powrocie zaraportował, że pan ochroniarz, który jak rozumiem w ramach swoich obowiązków ogląda to co widać w kamerach na zewnątrz budynku, zagadnął W. o brak drugiego psa. W. wyjaśnił mu, że drugi pies jest za Tęczowym Mostem .Pan ochroniarz użalił się, co spowodowało z kolei  naszą refleksję, że niby nieznajomy człowiek, a naszego psa kojarzył z kilku lat postojów na tym parkingu i okazało się, że brak tegoż psa nie jest mu obojętny.

Dotarliśmy do domu bez przeszkód, a zatem do następnego razu!



piątek, 27 października 2023

W sierpniowym upale cz. V

 Nie muszę chyba  mówić, że sobota znów zapowiadała się tropikalna. W. od szóstej coś tam dłubał pod stodołą, koty tambylcze bez żenady defilowały sobie przez kuchnię i werandę. Uszaty dostał whiskas przed werandą, bo zaczął już Zebasowi suche żarcie kraść.

Tradycyjnie kawa, śniadanko i powolny rozruch. Kręciłam się po ogrodzie, kiedy dostrzegłam Bożenkę zmierzającą ku nam z burakami. Zobaczyła jeszcze trzy skrzynki wiśni na samochodzie i rozżalona z wyrzutem zapytała, czemu jej nie powiedzieliśmy, że jedziemy kupić. Zawołałam W,., żeby się teraz tłumaczył, ale W. właśnie zadoniczkował wykopane pod stodołą rodgersje, oganiał się od much i gzów i ogólnie był w nastroju nieprzysiadalnym. Stwierdził po prostu, że proszę uprzejmie, może Bożenka sobie zabrać skrzynkę z tych co są. Bo jemu już się chyba nie chce ich drylować. Bożenka zadowolona wiśnie wzięła, pytając ile kasy chcemy. No Rockefeller się znalazł, kurza twarz. Ja powiedziałam po prostu, że nic nie trzeba. W. po swojemu: "Niech pani nie pierdoli głupot". Poszłam z Bożenką do niej, bo coś tam jeszcze chciała nam dać z warzywnika. Zebas i jego nowa koleżanka czyli kotka Bożenki pobiegli w podskokach z nami. Na podwórku młodzi bawili młodsze dziecko, które najpierw wzięłam za potomka płci męskiej. Okazało się jednak, że to Laura.  "Jak Laura Łącz" powiedziała Bożenka. Połaziłam z Bożenką wśród grządek i dostaliśmy marchewkę, szczypior, natkę pietruszki i kilka ogórków.

Ja z kolei zaprosiłam do zbiorów winogron. Na ganku dojrzewała Iza Zalivska, której nie skosztujemy przed wyjazdem, a potem to już tylko osy się pożywią. Inne odmiany niestety w tym roku marnie owocowały.

Wróciłam do nas, gdzie W. właśnie rozpętywał piekło nad spalinowymi nożycami do żywopłotu, które usiłował odpalić, ale coś mu się blokowało. Cała wina oczywiście spadła na pracowników, którzy nie poinformowali go, że sprzęt jest niesprawny. Ja tam byłam zdania, że przed zabraniem tegoż sprzętu powinien sprawdzić czy działa. Teraz W. musiał jechać do serwisu, a przy okazji po kolejne słoiki. Część wydrylowanych wiśni ostatecznie miała stać się dżemem czy  konfiturą. 

Zabrałam się za odchwaszczanie róż oraz ścieżki do Bożenki. Słońce już solidnie paliło. Związałam i zapalikowałam wielkiego sadźca, usiłowałam okiełznać także różę Apple Blossom, ale z marnym skutkiem, bo kilkumetrowe pędy włażące na jabłoń były okropnie kolczaste. Przycięłam kilka najniższych gałęzi tejże jabłoni. 

W. wrócił ze szkłem, zatem nie pozostało mi nic innego jak wypakować ten nabój, umyć i wyparzyć w oczekiwaniu na załadunek finalnego produktu, który bulgotał w garnku na kuchence. Po godzinie W. przystąpił do napełniania słoików i nastawił pierwszą partię do pasteryzacji. Około południa zebrał się po odbiór sprzętu oraz oczywiście zamierzał pójść na lody. Ja ogarnęłam z grubsza kuchnię i usiadłam  w cieniu z miseczką borówek amerykańskich z jogurtem. Na niebie ani chmureczki. Wielki błękit, psia go mać. Wspaniały Chris Botti  grał w słuchawkach, nowa płyta wychodzi w październiku, może sobie nabędę. Wyciągnęłam słoiki z pasteryzacji, nie do końca byłam przekonana co do ich szczelności, co zresztą miało swoje uzasadnienie. Po odwróceniu ich do góry dnem dwa zaczęły przeciekać, słodką mazią parząc mi palce. Osy wpadły w szał radości. Odstawiłam podejrzane słoiki na bok i pozostawiłam rozwiązanie sprawy W.

Poszłam sobie jeszcze na krótki spacer z telefonem i nagrałam filmik o przypuszczalnym przebiegu ścieżki przez Albiczukowski w stronę bramy. Ścieżkę planujemy od jakiegoś czasu, ale W. niczego jeszcze nie wytyczył tak do końca. W zasadzie powoli sama się ona wytycza.



W. wrócił z Wisznic wnerwiony, ponieważ pan w serwisie zakomunikował, że w sprzęcie pierdykło łożysko. Nici zatem ze strzyżenia żywopłotu z ligustru. Przy okazji zahaczyła go pani z ogrodu kolejowego przy sklepie ogrodniczym i coś wspominała o zmianie koncepcji ogrodu. W. po staremu stwierdził, że skoro sklep ogrodniczy ma ogród pokazowy składający się głównie ze żwiru, to w Kojpaszu tych żwirków różnych mają dużo, więc oni na pewno zarobią na sprzedaży.   Pani stwierdziła, że oni by chcieli zobaczyć ten nasz ogród. W. na to, ze brama jest otwarta, można podjechać w każdej chwili, ale to nie jest ogród z projektu, tylko swobodna kompozycja tworzona przez lata, więc im to chyba niewiele pomoże. Swoim zwyczajem wysłał ich do Ryk do Daglezji, żeby obejrzeli tamtejszy ogród pokazowy.

Żeby się odstresować W. zabrał się za przetwory, a potem zrobił sałatkę owocową, ponieważ poprzednia została już zeżarta. Ja poczułam głód, więc zjedliśmy resztę pomidorówki. Wyszło po półtorej porcji na głowę. Czwarty dzień już by chyba nie wytrzymała, nawet w lodówce. I tak nie miałam siły nic gotować tego dnia. 

W telefonie znalazłam kilka przepisów na konfitury wiśniowe i ostatecznie wybraliśmy ten Kuronia. Po krótkiej odsapce po posiłku ruszyliśmy z przetwórstwem. Na ganek strach było wyjść, bo tam wszystko ruszało się od os. Szczególnie trzeba było uważać na deski podłogi, bo tam na każdej słodkiej plamce siedziało ich po kilka, a my mamy zwyczaj chodzić boso. W. stał i mieszał w garze, ja jak zwykle zajęłam się higieną procesu technologicznego czyli parzeniem słoików i zakrętek.

Zauważyłam kątem oka, że od zachodu na niebie następuje jakaś zmiana. Napływały chmury, a radar w internecie pokazywał nieduży front burzowy, który powoli zbliżał się do nas. Napełnialiśmy tymczasem słoiki, wszelkie operacje z wrzątkiem i gorąca masą wiśniową powodowały, że byłam spocona jak mysz w połogu.

Wreszcie wlazłam pod prysznic, gdzie okazało się że Biały Jeleń w postaci żelu się skończył i jedynym detergentem był jakiś odwieczny żel firmy Adidas o zapach bardzo taniej wody kolońskiej. Za to zapach był bardzo intensywny, w dodatku żel zawierał domieszkę chyba mentolu, bo po użyciu miałam wrażenie nienaturalnego chłodu na skórze. Ubrałam się i ruszyłam do ogrodu, żeby obejrzeć sobie zjawisko atmosferyczne, o którym mówił internet. W. tymczasem przemieścił się w okolice stodoły, gdzie przy płocie rosła róża karpacka, obecnie owocująca dość obficie. W. postanowił oberwać owoce i z nich też zrobić przetwór. Czy to się nigdy nie skończy???

Usiedliśmy potem w stałym punkcie przed werandą. W. drylował te owocki, a ja szukałam w necie  jakiegoś przepisu na nie. Niebo ciemniało coraz bardziej, W. ugotował wydrylowane owoce, potem zalał je gorącym syropem z sokiem z cytryny. Ciąg dalszy procesu odłożył na następny dzień. Teraz należało zabezpieczyć dobytek, ponieważ burza stawała się coraz bardziej realna. Słychać było dalekie grzmoty, a błyskawice raz po raz rozświetlały niebo.  My głównie czekaliśmy na deszcz. W. przestawił samochód stojący pod klonem, wnieśliśmy do sieni wszystkie kartony ze słoikami stojące przed domem, zabraliśmy też kuchenkę i przedłużacz.

Burza była coraz bliżej, W. wykąpał się i ułożył na kanapie na werandzie. Upragniony deszcz zaczął kropić, aby po chwili przybrać nieco na sile. Błyskawice dawały ostre gwałtowne światło. Przyszło mi do głowy, że jeśli burza utrzyma kierunek, to pioruny powinny być wkrótce widoczne na północnym wschodzie i mogę spróbować je chwycić aparatem z werandy.

Ustawiłam statyw w otwartych drzwiach werandy, zmieniłam parametry w aparacie i zrobiłam kilka próbnych kadrów. Trochę mi ta wisienka przed werandą przeszkadzała włażąc w kadr, ale na zewnątrz nie dało się wyjść, ponieważ padało coraz mocniej. W. chrapał w najlepsze na kanapie z Zebasem wtulonym w szyję. 



Na werandę wlazły też koty tambylcze czyli Uszaty i kotka Bożenki. Czekałam tylko, aż jeszcze wtranżolą się jeże do kompletu.

Szamotałam się trochę ze statywem szukając optymalnego miejsca, deszcz zacinał mi na obiektyw, ale w rezultacie udało się złapać kilka sztuk błyskawic, w tym jedną całkiem pokaźną.






 Burza przechodziła dalej na wschód, W. nadal chrapał, więc przykryłam go kocem, a sama poszłam do łóżka w sypialni. Co było po burzy, opowiem gdy c.d. rankiem n.



W sierpniowym upale cz. IV

 Czwartek nie zapowiadał żadnej zmiany w pogodzie, czyli jakiejkolwiek ulgi od skwaru. Za oknem słychać było sprzęt rolniczy, ponieważ wszyscy chcieli wykonać jak najwięcej prac, zanim słońce dowali z nieba. 



W kuchni usłyszałam jakiś dźwięk, ale nie chciało mi się wstawać i sprawdzać. Za to jak się ruszyliśmy, to ujrzeliśmy na stole w kuchni dorodne cukinie. Czyli pewnie Bożenka wstąpiła po drodze do pracy. No złota kobieta.

Po porannej kawie poszliśmy na obchód ogrodu w składzie: ja, W., Zębas, a po chwili także kotka Bożenki, która chyba spała u nas na werandowej kanapie. Ogród powoli przechodził w kolejną porę roku, kolory nie były już tak intensywne, trawy zaczynały dominować. 






                 





Dojrzewały derenie jadalne



Coraz śmielej rozkwitały astry



Był to zdecydowanie czas hortensji



Następnie odziałam się w bawełnianą kieckę na ramiączka kupioną kiedyś kiedyś w bonprix w dwupaku. Są to krótkie kiecki idealne na takie upały, również dlatego, że na koniec dnia można było uprać tę, która się miało na grzbiecie, założyć drugą i tak na zmianę.  W mieście mam zresztą drugi komplet. Są już spłowiałe, z kilkoma nieusuwalnymi plamami, ale służą doskonale.

Poszłam w kierunku odcinka, który oczyszczałam w dniu poprzednim, żeby już dotrzeć do końca ścieżki z płytek. Przy okazji starałam się odchwaszczać skrajne fragmenty rabat, irysy rosnące wzdłuż ścieżki, kępy kocimiętek i inne tam. Zastanawiałam się nad przeniesieniem stamtąd tych malutkich irysków bródkowych, które regularnie zarastały perzem. Chyba muszę im znaleźć inną miejscówkę. Póki co bałam się przesadzać cokolwiek w taki skwar.

Wytaszczyłam następnie kosiarkę i dokończyłam koszenie kilku fragmentów pozostawionych tu i tam. Kosiarkę zamieniłam na sekator i na pierwszy ogień poszedł samosiewny jaśminowiec, który wyrósł już w wielki krzun tuż pod oknem salono-jadalni. Jeden jaśminowiec gigant przy domu w zupełności nam wystarczy. Potem zabrałam się za pigwowca, który miał niebywale rozłożysty pokrój i wiecznie o niego się zahaczało, przy czym to okropnie kolczasta bestia.  Zostawiłam mu w zasadzie tylko gałęzie z owocami.

Siłą rozpędu wlazłam jeszcze na zarośniętą ścieżkę pomiędzy rabatami przed domem i z wykorzystaniem narzędzi tnących, szczotki oraz siły rąk własnych udrożniłam i ten ciąg komunikacyjny, choć z niego korzystało się chyba najrzadziej. 




W następstwie tego wszystkiego wyrosła ogromna góra zielska, którą miałam załadować na taczki. Te okazały się być zajęte przez przenośny kramik W. z sadzonkami, które pozyskał z plantacji majówki pod stodołą.  



Majówka została usunięta z kilku miejsc między innymi dlatego, że wymyśliłam, a W. zaaprobował wzbogacenie frontu stodoły o dwa kolejne klematisy. Skoro Lagoon tak pięknie rośnie i kwitnie, to kupiłam dwa inne z grupy Atragene i dosadzimy je obok. 

Na razie jednak porzuciłam czynności ogrodowe, bo upał był pieroński, jakieś końskie muchy żarły do krwi, choć preparat w sprayu znacznie ograniczył te ataki. Wlazłam pod prysznic, uprałam sukienkę, którą miałam na sobie, przebrałam się w czyste ciuchy i tradycyjnie zasiadłam na leżaku przed werandą.  Obserwowałam ważki, które latały w dotąd nie widzianych ilościach. Chyba miały  okres godowy, bo łączyły się w pary i tak latały góra-dół, jakby zawieszone na niewidzialnej gumce.

W. już samodzielnie posadził klematisy trochę zmieniając lokalizację, ponieważ przy samej stodole trafił na jakieś betonowe elementy, płytko pod ziemią i trzeba było dołki nieco odsunąć. Potem z uwagi na wściekłą temperaturę wykąpał się i stwierdził, że skoro w Wisznicach otworzył się barber to sobie pójdzie, żeby mu o rozwichrzony zarost fachowo zadbano. Kiosku z gazetami nie ma ani jednego, ale są trzy knajpy i barber... Ja już odmówiłam jakiejkolwiek aktywności. Resztką sił pozmywałam gary i rozpoczęłam leżakowanie z książką. Wiatr momentami wzmagał się i szumiał w pobliskich krzewach i trawach, chwilami szum był bardziej dostojny, kiedy dochodził z koron drzew pobliskiego lasu za drogą.

Za czas jakiś poczułam głód, odgrzałam sobie pomidorówkę, oczywiście na ławce na ganku. Trochę zabawnie to wyglądało. Muszę pamiętać, żeby zabrać kuchenkę do miasta, ponieważ koleżanka doglądająca w mieście kota dezertera oraz doniczkowców zadzwoniła i poinformowała o obwieszczeniu gazowni na temat planowanej wymiany przyłączy gazowych na osiedlu. W związku z powyższym będziemy pozbawieni możliwości gotowania oraz niestety ciepłej wody przez jakiś czas. 

W. powrócił z kolejnym transportem wiśni, które miał zamiar przerobić na sok. Chyba zapomniał, że Bożenka prosiła go żeby dał jej znać kiedy będzie kupował, bo ona też by trochę zamówiła. No gapa. Będzie się tłumaczył.

Natomiast pani barberka oznajmiła W., że w ogóle mowy nie ma o wizycie bez umówienia. Z wielką biedą może go spróbować wcisnąć w poniedziałek. Czyli ogólnie nie przelewki. Barber w Wisznicach cieszy się wzięciem.

Ulokowaliśmy się przed werandą z winem, a W. dodatkowo z całym warsztatem na drewnianym stole. Warsztat składał się ze skrzynek z wiśniami, garnka, drylownicy i pojemnika na pestki. Siedzieliśmy, gadaliśmy, popijaliśmy zimne winko, a W. stukał drylownicą jak urzędniczka na poczcie  pieczątkami. Zastanawialiśmy się nad remontem łazienki i Mrówczanego, bo chciałam mieć już cały dom kompletny.. Jeśli Marian z pomagierem mógłby nam to zrobić, byłoby super.  W tym przypadku dochodziłby jeszcze koszt zduna i budowy pieco-kominka w Mrówczanym. 

W ramach rozrywki W. wrócił pamięcią do czasów młodości i opowiadał o życiu internatowym uczniów technikum leśnego 45 lat temu. Opowieść o koledze, który uwielbiał w niewybredny sposób popisywać się swoją wiedzą seksualną i dokonanymi podbojami i który został nagrany podczas tych przechwalanek, a następnie puszczono to ze szkolnego radiowęzła, zrobiła na mnie wrażenie.  Jak również opowieść o bitwie na pomidory w pokoju internatowym, ponieważ jeden z kolegów przywiózł całą torbę tego towaru z domu, ale ktoś mu w internacie na nich usiadł. Z rozpaczy walnął jednym pomidorem w nieuważnego współlokatora, a potem już poszło. Pokój za karę musieli odmalować, choć najpierw była mowa o relegowaniu W. i trzech kolegów ze szkoły za karygodne zachowanie. Wychowawczyni ostatecznie wywalczyła łagodniejszy wymiar kary.

Drylownica stukała, zmierzch powoli zapadał, W. stękał, że plecy go już bolą. Zlitowałam się i ostatnią skrzynkę wydrylowałam sama, nieco zmieniając technikę użycia drylownicy na nieco mniej gwałtowną i chyba skuteczniejszą. Skończyłam około 21.00 już w zasadzie w ciemnościach. Zabrałam urobek, a jeże chyba tylko na to czekały, bo zaczęły swoje szelesty i fukania, a W. szukając pozostawionego gdzieś telefonu wyłowił je snopem światła latarki. Chyba znalazły bezpieczny dom w naszych stosach biomasy czyli w kilku stertach gałęzi pozostawionych w różnych częściach ogrodu. Zębas tam czasem chodzi i wtyka nos.

Umyłam się i padłam. W RL donoszono w alarmującym tonie o burzach i ulewach w okolicy Ryk i Puław. U nas tradycyjnie nic. Ani kropli. Ale mimo to c.d. bez zbędnej zwłoki n.





W sierpniowym upale cz. III

 Pobudkę we czwartek zrobiły mi muchy. Wystarczy jedna namolna, żeby człowieka udręczyć. Na szczęście mam zawsze pod ręką packę, więc za chwile był spokój. W. już wczesnym rankiem ruszył do ogrodu. Chciał zrobić grubszą robotę czyli kopanie dołków pod byliny, zanim zrobi się skwar. 

Ja spokojnie podrzemałam do 8.00, wtedy chęć wypicia kawy zrobiła się większa niż chęć dalszego leżenia. Kawę musiałam zrobić nietypowo, ponieważ kuchenka elektryczna stała na ganku. Jak zauważyłam, część słoików z wiśniami  już przeszła proces pasteryzacji, część jeszcze zawalała blat roboczy w kuchni czekając na swoja kolej. 

Zrobiłam sobie śniadanie i usiadłam na werandzie, gdzie słońce już rzucało kolorowe plamy na podłogę. Zrobiłam kilka stron notatek do relacji, ale chyba w przyszłości przejdę na nagrywanie na dyktafon, bo okropnie mi się nie chce pisać, często jestem zmęczona, robię skróty myślowe i potem przy pisaniu na blogu sporo ucieka. 

Na drodze sprzęt rolniczy zasuwał wte i wewte. W. oznajmił, że Michał wyjechał w pole chyba przed piątą  rano.

Ja sobie posiedziałam z kawką dobrą chwilę i w końcu poczułam chęć zrobienia czegoś pożytecznego. Weszłam sobie do Albiczukowskiego i oczom moim ukazała się jakby rabatka pod okapem gruszy. W. utworzył ją rankiem, sadząc kilka odmian wilczomlecza, jeżówki, które pewnie wkrótce znikną, ponieważ poza tą zwykła purpurową żadne nie wytrzymały dłużej niż dwa lata. 


Zapragnęłam odkopać i udrożnić korytarzyk, który kiedyś był ścieżką prowadzącą od Albiczukowskiego łukiem obok kwasolubnej do Angielskiej i dalej do Małpiarni. W. odchwaszczając swoje trawska rzucał tam mnóstwo ziemi, która w końcu pokryła płyty chodnikowe i agrowłókninę, rozłożoną kilka lat temu jako bariera na chwasty. Chwasty zatem świetnie wyrosły na tej warstwie ziemi i po ścieżce praktycznie ślad zaginął. Znalazłam saperkę leżącą obok, która okazałą się być świetnym narzędziem. 

Przystąpiłam do odgrzebywania kolejnych płytek, wyrywania chwastów, układaniem na nowo agro po wytrzepaniu z niej gleby i przekompostowanych pokładów chwastów. Usiłowałam także nieco poszerzyć pierwotną ścieżkę, żeby wygodniej się chodziło. Nawet sprawnie mi to szło, choć gorąc był coraz większy, pot się ze mnie lał, mimo że szczęśliwie pracowałam głównie w cieniu. Dotarłam do krzewów porzeczek, gdzie zajęłam się wyrywaniem lasu pokrzyw i kuklików. Przy okazji przycięłam porzeczki tak aby dolne gałęzie nie kładły się na ziemi, bo i tak owoce z takich gałęzi są do bani.

Kończyłam już ten zaplanowany fragment, kiedy nadciągnął W. i wyraził aprobatę dla moich poczynań. Ludzki pan. W. oznajmił także, że udaje się do Białej i jeśli mam ochotę to mogę jechać z nim. Ochotę miałam średnią, więc uprzejmie odmówiłam. W. wspaniałomyślnie stwierdził, że zakupi mi kartę pamięci. 

W. zatem pojechał, a ja po prysznicu walnęłam się na leżaczku z książką. Wstawałam tylko po to aby uzupełnić wodę w kubku. Zjadłam sobie także przekąskę w postaci malin ze skyrem i miodem.

 W. powrócił po południu z kartą dla mnie, wiaderkiem jagód, słoikami na kolejne przetwory, kwasem chlebowym, octem jabłkowym, olejem z pestek dyni i jakimś wybitnym ponoć cebularzem, który był sprzedawany na jakimś jarmarku spożywczym jako niemalże wzorzec z Sevres wszystkich cebularzy. Ja jednak się nie poznałam i po skosztowaniu stwierdziłam, że nasz, czyli z tutejszego sklepu w Wisznicach lepszy.



Trzeba było przygotować coś jadalnego, więc zabrałam się za obieranie warzyw, W. za mięso do wywaru na zupę pomidorową. W. zrobił także sałatkę owocową, którą przyrządza w porze letniej. Następnie wywalił się do góry kołami.

Ja z kolei wybebeszyłam kartę z opakowania, po czym okazało się, że jest to karta mikro SD, na szczęście z adapterem. Wyszłam na zewnątrz i zaobserwowałam od południa formujący się kłąb chmur. Tak jakby na burzę. 





Bardzo byśmy sobie życzyli burzy, w szczególności z obfitym deszczem. Póki co jednak tylko w oddali słychać było ciche pomruki. Deszczu zero. Sąsiad mieszkający za Bożenką zwoływał krowy z pastwiska głośnym "Chooo mała, chooo mała, chooo!". Bydełko miało go w nosie, więc sąsiad rad nierad musiał pójść na łąkę i przyprowadzić całe stado.



Deszczu żadnego nie było, w dodatku pogodynka w RL wieszczyła upał do końca tygodnia. No jasny szlag.

Kręciliśmy się jeszcze pod domu i po podwórku. Zadzwonił pan Marian, nasz dostarczyciel pomidorów, pośrednik przy dostarczaniu owoców, a przy okazji ogrodnik, który zaszczepił nam kilka drzew owocowych. Telefon był w sprawie kolejnych wiśni zmówionych przez W. więc W. ubrał się, wsiadł w auto i pojechał. Niedługo potem wrócił i stwierdził, że Marian coś pokręcił, bo wiśnie będą i owszem, ale na południe w dniu następnym.

Przypomniałam sobie o ogórkach, więc umyłam gliniany garnek, w którym z powodzeniem ukisiliśmy ogórki w ubiegłym roku. W. władował tam ogórki, zalał wodą z solą umieszczając tam jakieś roślinne elementy typu liście dębu, porzeczki, wiśni, chrzan i czosnek. Garnek ustawiłam na stole werandowym. Po czym udałam się pod prysznic i wróciłam na swoje stanowisko dowodzenia na werandzie wraz z butelką zimnego białego winka i z książką. W. krzątał się przy słoikach z wiśniami, Zębas zaległ na kanapie,  a po chwili dołączyła do niego kotka Bożenkowa. Spali sobie oboje jakby nigdy nic. Koniec świata!


Wkrótce uruchomiły się świerszcze. Przyniosłam lampkę i zapaliłam ją na stole werandowym wyobrażając sobie, jak teraz wygląda nasza witrażowa weranda z zewnątrz. Nie chciało mi się jednakowoż wyłazić i oglądać. 

Słoiki pyrkotały w garze na kuchence, W. coś sobie śpiewał pod nosem, a czasem wyrzekał na odzyskowe słoiki o niewymiarowych średnicach otworów, do których nie pasowały kupione nakrętki.  Gdy zapadł zmrok, za firanką zasłaniającą wejście na werandę od strony ogrodu coś zaczęło szeleścić i fukać. Domyśliłam się, że to jeże wylazły na żerowisko i znalazły resztki kociej karmy. Za chwilę W. zaraportował z ganku po drugiej stronie domu, że dwa osobniku wylazły na niego z krzaków, zatem zwrócił się do nich z przemową o wyższości świeżych ślimaków nad kocią karmą, produktem wszakże przemysłowym.

Poczułam wreszcie zmęczenie, więc poszłam do sypialni słuchając jeszcze szczękania słoików w kuchni. C.d. niezależnie od wyników pasteryzacji wkrótce n.





czwartek, 26 października 2023

W sierpniowym upale cz.II

    Kolejnego dnia postanowiłam nie zrywać się wcześnie. Miałam zaplanowane koszenie, póki co trawa była mokra od rosy, więc i tak musiałam poczekać. Wolałam także uniknąć koszenia w upale, więc około 8.00 wytaszczyłam sprzęt ze schowka. Spróbowałam najpierw od strony stodoły, kosiarka dawał radę, miejscami trawa była jeszcze mokra, ale miękka, bez badyli. Temperatura wzrastała szybko, postanowiłam zatem skosić ile się da, zanim padnę na pysk, a moje kości zbieleją pod oborą. Albo zanim skończy się paliwo, którego resztki chlupotały w zbiorniku

W. wybierał się po sprawunki, więc zakomunikowałam, że trzeba też nalać do kanisterka. Poza tym okazało się, ze zapomniałam zapakować kartę pamięci do aparatu, więc W. zapowiedział, że rozejrzy się za możliwością kupna w Wisznicach. Póki co byłam skazana na focenie smartfonem. 

Skosiłam całą drogę od bramy do stodoły, wokół Ronda AWR i ścieżki w sadku na tyle na ile się dało. Tam trawa była najgęstsza i wciąż solidnie mokra. Kosiarka blokowała się i gasła. Aleję Bzów i okolice różanek zostawiłam na później. Póki co napiłam się wody i wjechałam na trawniczek przed werandą, gdzie musiałam lawirować wśród splątanych węży do podlewania. Na tym chwilowo zakończyłam działalność, weszłam pod prysznic oraz uprałam cały zestaw odzieży, który miałam na sobie.  

Klapnęłam na leżak przed werandą posilając się cebularzem. W. powrócił z zaopatrzeniem i z ogromnym apetytem na smażoną wątróbkę drobiową z cebulką. Ja chwilowo byłam najedzona. W. przystąpił do kucharzenia zamykając wszystkie okna i drzwi. jest bowiem zdania, że w czasie upału utrzymanie względnie niskiej temperatury w domu zależy od napływu gorącego powietrza z zewnątrz. Ja jestem zwolenniczką otwierania wszystkiego na przestrzał w celu wymuszenia ruchu powietrza. Na tym tle w sezonie letnim wybuchają miedzy nami cykliczne konflikty, w wyniku których każde z nas zostaje przy swoim. 

Przeczekaliśmy najgorętsze godziny dnia w domu. Po południu kontynuowałam koszenie, poniewaz paliwo zostało dostarczone. Wiatr się wzmagał, na niebie pojawiły się chmury, ale zasłyszane w RL prognozy nic o deszczach nie wspominały. Wykosiłam Aleję Bzów najszerzej jak się dało, no i cyknęłam kilka fotek telefonicznych.








W Wisznicach bowiem jedyne miejsce, gdzie ewentualnie można byłoby liczyć na kupno karty było zamknięte z powodu urlopowego wyjechania obsługi.  Na pocieszenie dostałam porcję lodów, które oczywiście zeżarłam. Chociaż jeden raz w sezonie mi się należy.

Popołudnie zamierzałam spędzić możliwie bezczynnie i w tym celu ulokowałam się na leżaku pod wisienką rosnącą przed werandą. Wtedy właśnie wkroczyła Bożenka z Emilką czyli synową oraz wnukami. Zebas na widok dzieciarni dostał szału, więc Emilka po krótkiej wymianie zdań zabrała nieletnich i poszła do siebie. Bożenka weszła do domu taszcząc wiadro z ogórkami oznajmiając, że to chyba już ostatnie w sezonie. Koper wysechł, więc nie przyniosła. Musimy sami się zaopatrzyć w elementy roślinne niezbędne do kiszenia. Odładowaliśmy sobie porcję do zrobienia małosolniaków. 

Bożenka zaktualizowała nam wiadomości, stwierdziła że mimo nabycia uprawnień emerytalnych jeszcze trzy miesiące zgodziła się popracować, potem Emilka przejmie po niej obowiązki po zakończeniu urlopu wychowawczego. Pogadaliśmy chwilę, Bożenka zapytała do kiedy zostajemy, pomachała nam i udała się do domu. 

Wieczór tymczasem zapadł, świerszcze rozpoczęły swój koncert. W tle huczał sprzęt rolniczy, albowiem właśnie trwały nieco opóźnione  żniwa. 



Telefon W. zadzwonił i poinformował głosem kogoś tam, że zamówione wiśnie do przetworów są już do odebrania. Pojechał zatem do pobliskich Polubicz, a po powrocie rozpoczął proces produkcyjny. Wiśnie są szczególnie poważanie przez W. ponieważ podobno działają łagodząco na objawy podagry. 

Ja już byłam znużona na tyle, że poszłam spać, choć w panującej temperaturze naprawdę nie było to łatwe. No ale c.d. przecież musiał n.