piątek, 27 października 2023

W sierpniowym upale cz. III

 Pobudkę we czwartek zrobiły mi muchy. Wystarczy jedna namolna, żeby człowieka udręczyć. Na szczęście mam zawsze pod ręką packę, więc za chwile był spokój. W. już wczesnym rankiem ruszył do ogrodu. Chciał zrobić grubszą robotę czyli kopanie dołków pod byliny, zanim zrobi się skwar. 

Ja spokojnie podrzemałam do 8.00, wtedy chęć wypicia kawy zrobiła się większa niż chęć dalszego leżenia. Kawę musiałam zrobić nietypowo, ponieważ kuchenka elektryczna stała na ganku. Jak zauważyłam, część słoików z wiśniami  już przeszła proces pasteryzacji, część jeszcze zawalała blat roboczy w kuchni czekając na swoja kolej. 

Zrobiłam sobie śniadanie i usiadłam na werandzie, gdzie słońce już rzucało kolorowe plamy na podłogę. Zrobiłam kilka stron notatek do relacji, ale chyba w przyszłości przejdę na nagrywanie na dyktafon, bo okropnie mi się nie chce pisać, często jestem zmęczona, robię skróty myślowe i potem przy pisaniu na blogu sporo ucieka. 

Na drodze sprzęt rolniczy zasuwał wte i wewte. W. oznajmił, że Michał wyjechał w pole chyba przed piątą  rano.

Ja sobie posiedziałam z kawką dobrą chwilę i w końcu poczułam chęć zrobienia czegoś pożytecznego. Weszłam sobie do Albiczukowskiego i oczom moim ukazała się jakby rabatka pod okapem gruszy. W. utworzył ją rankiem, sadząc kilka odmian wilczomlecza, jeżówki, które pewnie wkrótce znikną, ponieważ poza tą zwykła purpurową żadne nie wytrzymały dłużej niż dwa lata. 


Zapragnęłam odkopać i udrożnić korytarzyk, który kiedyś był ścieżką prowadzącą od Albiczukowskiego łukiem obok kwasolubnej do Angielskiej i dalej do Małpiarni. W. odchwaszczając swoje trawska rzucał tam mnóstwo ziemi, która w końcu pokryła płyty chodnikowe i agrowłókninę, rozłożoną kilka lat temu jako bariera na chwasty. Chwasty zatem świetnie wyrosły na tej warstwie ziemi i po ścieżce praktycznie ślad zaginął. Znalazłam saperkę leżącą obok, która okazałą się być świetnym narzędziem. 

Przystąpiłam do odgrzebywania kolejnych płytek, wyrywania chwastów, układaniem na nowo agro po wytrzepaniu z niej gleby i przekompostowanych pokładów chwastów. Usiłowałam także nieco poszerzyć pierwotną ścieżkę, żeby wygodniej się chodziło. Nawet sprawnie mi to szło, choć gorąc był coraz większy, pot się ze mnie lał, mimo że szczęśliwie pracowałam głównie w cieniu. Dotarłam do krzewów porzeczek, gdzie zajęłam się wyrywaniem lasu pokrzyw i kuklików. Przy okazji przycięłam porzeczki tak aby dolne gałęzie nie kładły się na ziemi, bo i tak owoce z takich gałęzi są do bani.

Kończyłam już ten zaplanowany fragment, kiedy nadciągnął W. i wyraził aprobatę dla moich poczynań. Ludzki pan. W. oznajmił także, że udaje się do Białej i jeśli mam ochotę to mogę jechać z nim. Ochotę miałam średnią, więc uprzejmie odmówiłam. W. wspaniałomyślnie stwierdził, że zakupi mi kartę pamięci. 

W. zatem pojechał, a ja po prysznicu walnęłam się na leżaczku z książką. Wstawałam tylko po to aby uzupełnić wodę w kubku. Zjadłam sobie także przekąskę w postaci malin ze skyrem i miodem.

 W. powrócił po południu z kartą dla mnie, wiaderkiem jagód, słoikami na kolejne przetwory, kwasem chlebowym, octem jabłkowym, olejem z pestek dyni i jakimś wybitnym ponoć cebularzem, który był sprzedawany na jakimś jarmarku spożywczym jako niemalże wzorzec z Sevres wszystkich cebularzy. Ja jednak się nie poznałam i po skosztowaniu stwierdziłam, że nasz, czyli z tutejszego sklepu w Wisznicach lepszy.



Trzeba było przygotować coś jadalnego, więc zabrałam się za obieranie warzyw, W. za mięso do wywaru na zupę pomidorową. W. zrobił także sałatkę owocową, którą przyrządza w porze letniej. Następnie wywalił się do góry kołami.

Ja z kolei wybebeszyłam kartę z opakowania, po czym okazało się, że jest to karta mikro SD, na szczęście z adapterem. Wyszłam na zewnątrz i zaobserwowałam od południa formujący się kłąb chmur. Tak jakby na burzę. 





Bardzo byśmy sobie życzyli burzy, w szczególności z obfitym deszczem. Póki co jednak tylko w oddali słychać było ciche pomruki. Deszczu zero. Sąsiad mieszkający za Bożenką zwoływał krowy z pastwiska głośnym "Chooo mała, chooo mała, chooo!". Bydełko miało go w nosie, więc sąsiad rad nierad musiał pójść na łąkę i przyprowadzić całe stado.



Deszczu żadnego nie było, w dodatku pogodynka w RL wieszczyła upał do końca tygodnia. No jasny szlag.

Kręciliśmy się jeszcze pod domu i po podwórku. Zadzwonił pan Marian, nasz dostarczyciel pomidorów, pośrednik przy dostarczaniu owoców, a przy okazji ogrodnik, który zaszczepił nam kilka drzew owocowych. Telefon był w sprawie kolejnych wiśni zmówionych przez W. więc W. ubrał się, wsiadł w auto i pojechał. Niedługo potem wrócił i stwierdził, że Marian coś pokręcił, bo wiśnie będą i owszem, ale na południe w dniu następnym.

Przypomniałam sobie o ogórkach, więc umyłam gliniany garnek, w którym z powodzeniem ukisiliśmy ogórki w ubiegłym roku. W. władował tam ogórki, zalał wodą z solą umieszczając tam jakieś roślinne elementy typu liście dębu, porzeczki, wiśni, chrzan i czosnek. Garnek ustawiłam na stole werandowym. Po czym udałam się pod prysznic i wróciłam na swoje stanowisko dowodzenia na werandzie wraz z butelką zimnego białego winka i z książką. W. krzątał się przy słoikach z wiśniami, Zębas zaległ na kanapie,  a po chwili dołączyła do niego kotka Bożenkowa. Spali sobie oboje jakby nigdy nic. Koniec świata!


Wkrótce uruchomiły się świerszcze. Przyniosłam lampkę i zapaliłam ją na stole werandowym wyobrażając sobie, jak teraz wygląda nasza witrażowa weranda z zewnątrz. Nie chciało mi się jednakowoż wyłazić i oglądać. 

Słoiki pyrkotały w garze na kuchence, W. coś sobie śpiewał pod nosem, a czasem wyrzekał na odzyskowe słoiki o niewymiarowych średnicach otworów, do których nie pasowały kupione nakrętki.  Gdy zapadł zmrok, za firanką zasłaniającą wejście na werandę od strony ogrodu coś zaczęło szeleścić i fukać. Domyśliłam się, że to jeże wylazły na żerowisko i znalazły resztki kociej karmy. Za chwilę W. zaraportował z ganku po drugiej stronie domu, że dwa osobniku wylazły na niego z krzaków, zatem zwrócił się do nich z przemową o wyższości świeżych ślimaków nad kocią karmą, produktem wszakże przemysłowym.

Poczułam wreszcie zmęczenie, więc poszłam do sypialni słuchając jeszcze szczękania słoików w kuchni. C.d. niezależnie od wyników pasteryzacji wkrótce n.





4 komentarze:

  1. No, niezła agentka z tej Bożenkowej kotki!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kurczę, kiedyś koniecznie zrób zdjęcia oświetlonej werandy z zewnątrz, gdy już mrok zapada i w nocy.
    Daria

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, muszę zrobić cos takiego, bo sama jestem ciekawa :)

      Usuń