piątek, 27 października 2023

W sierpniowym upale cz. IV

 Czwartek nie zapowiadał żadnej zmiany w pogodzie, czyli jakiejkolwiek ulgi od skwaru. Za oknem słychać było sprzęt rolniczy, ponieważ wszyscy chcieli wykonać jak najwięcej prac, zanim słońce dowali z nieba. 



W kuchni usłyszałam jakiś dźwięk, ale nie chciało mi się wstawać i sprawdzać. Za to jak się ruszyliśmy, to ujrzeliśmy na stole w kuchni dorodne cukinie. Czyli pewnie Bożenka wstąpiła po drodze do pracy. No złota kobieta.

Po porannej kawie poszliśmy na obchód ogrodu w składzie: ja, W., Zębas, a po chwili także kotka Bożenki, która chyba spała u nas na werandowej kanapie. Ogród powoli przechodził w kolejną porę roku, kolory nie były już tak intensywne, trawy zaczynały dominować. 






                 





Dojrzewały derenie jadalne



Coraz śmielej rozkwitały astry



Był to zdecydowanie czas hortensji



Następnie odziałam się w bawełnianą kieckę na ramiączka kupioną kiedyś kiedyś w bonprix w dwupaku. Są to krótkie kiecki idealne na takie upały, również dlatego, że na koniec dnia można było uprać tę, która się miało na grzbiecie, założyć drugą i tak na zmianę.  W mieście mam zresztą drugi komplet. Są już spłowiałe, z kilkoma nieusuwalnymi plamami, ale służą doskonale.

Poszłam w kierunku odcinka, który oczyszczałam w dniu poprzednim, żeby już dotrzeć do końca ścieżki z płytek. Przy okazji starałam się odchwaszczać skrajne fragmenty rabat, irysy rosnące wzdłuż ścieżki, kępy kocimiętek i inne tam. Zastanawiałam się nad przeniesieniem stamtąd tych malutkich irysków bródkowych, które regularnie zarastały perzem. Chyba muszę im znaleźć inną miejscówkę. Póki co bałam się przesadzać cokolwiek w taki skwar.

Wytaszczyłam następnie kosiarkę i dokończyłam koszenie kilku fragmentów pozostawionych tu i tam. Kosiarkę zamieniłam na sekator i na pierwszy ogień poszedł samosiewny jaśminowiec, który wyrósł już w wielki krzun tuż pod oknem salono-jadalni. Jeden jaśminowiec gigant przy domu w zupełności nam wystarczy. Potem zabrałam się za pigwowca, który miał niebywale rozłożysty pokrój i wiecznie o niego się zahaczało, przy czym to okropnie kolczasta bestia.  Zostawiłam mu w zasadzie tylko gałęzie z owocami.

Siłą rozpędu wlazłam jeszcze na zarośniętą ścieżkę pomiędzy rabatami przed domem i z wykorzystaniem narzędzi tnących, szczotki oraz siły rąk własnych udrożniłam i ten ciąg komunikacyjny, choć z niego korzystało się chyba najrzadziej. 




W następstwie tego wszystkiego wyrosła ogromna góra zielska, którą miałam załadować na taczki. Te okazały się być zajęte przez przenośny kramik W. z sadzonkami, które pozyskał z plantacji majówki pod stodołą.  



Majówka została usunięta z kilku miejsc między innymi dlatego, że wymyśliłam, a W. zaaprobował wzbogacenie frontu stodoły o dwa kolejne klematisy. Skoro Lagoon tak pięknie rośnie i kwitnie, to kupiłam dwa inne z grupy Atragene i dosadzimy je obok. 

Na razie jednak porzuciłam czynności ogrodowe, bo upał był pieroński, jakieś końskie muchy żarły do krwi, choć preparat w sprayu znacznie ograniczył te ataki. Wlazłam pod prysznic, uprałam sukienkę, którą miałam na sobie, przebrałam się w czyste ciuchy i tradycyjnie zasiadłam na leżaku przed werandą.  Obserwowałam ważki, które latały w dotąd nie widzianych ilościach. Chyba miały  okres godowy, bo łączyły się w pary i tak latały góra-dół, jakby zawieszone na niewidzialnej gumce.

W. już samodzielnie posadził klematisy trochę zmieniając lokalizację, ponieważ przy samej stodole trafił na jakieś betonowe elementy, płytko pod ziemią i trzeba było dołki nieco odsunąć. Potem z uwagi na wściekłą temperaturę wykąpał się i stwierdził, że skoro w Wisznicach otworzył się barber to sobie pójdzie, żeby mu o rozwichrzony zarost fachowo zadbano. Kiosku z gazetami nie ma ani jednego, ale są trzy knajpy i barber... Ja już odmówiłam jakiejkolwiek aktywności. Resztką sił pozmywałam gary i rozpoczęłam leżakowanie z książką. Wiatr momentami wzmagał się i szumiał w pobliskich krzewach i trawach, chwilami szum był bardziej dostojny, kiedy dochodził z koron drzew pobliskiego lasu za drogą.

Za czas jakiś poczułam głód, odgrzałam sobie pomidorówkę, oczywiście na ławce na ganku. Trochę zabawnie to wyglądało. Muszę pamiętać, żeby zabrać kuchenkę do miasta, ponieważ koleżanka doglądająca w mieście kota dezertera oraz doniczkowców zadzwoniła i poinformowała o obwieszczeniu gazowni na temat planowanej wymiany przyłączy gazowych na osiedlu. W związku z powyższym będziemy pozbawieni możliwości gotowania oraz niestety ciepłej wody przez jakiś czas. 

W. powrócił z kolejnym transportem wiśni, które miał zamiar przerobić na sok. Chyba zapomniał, że Bożenka prosiła go żeby dał jej znać kiedy będzie kupował, bo ona też by trochę zamówiła. No gapa. Będzie się tłumaczył.

Natomiast pani barberka oznajmiła W., że w ogóle mowy nie ma o wizycie bez umówienia. Z wielką biedą może go spróbować wcisnąć w poniedziałek. Czyli ogólnie nie przelewki. Barber w Wisznicach cieszy się wzięciem.

Ulokowaliśmy się przed werandą z winem, a W. dodatkowo z całym warsztatem na drewnianym stole. Warsztat składał się ze skrzynek z wiśniami, garnka, drylownicy i pojemnika na pestki. Siedzieliśmy, gadaliśmy, popijaliśmy zimne winko, a W. stukał drylownicą jak urzędniczka na poczcie  pieczątkami. Zastanawialiśmy się nad remontem łazienki i Mrówczanego, bo chciałam mieć już cały dom kompletny.. Jeśli Marian z pomagierem mógłby nam to zrobić, byłoby super.  W tym przypadku dochodziłby jeszcze koszt zduna i budowy pieco-kominka w Mrówczanym. 

W ramach rozrywki W. wrócił pamięcią do czasów młodości i opowiadał o życiu internatowym uczniów technikum leśnego 45 lat temu. Opowieść o koledze, który uwielbiał w niewybredny sposób popisywać się swoją wiedzą seksualną i dokonanymi podbojami i który został nagrany podczas tych przechwalanek, a następnie puszczono to ze szkolnego radiowęzła, zrobiła na mnie wrażenie.  Jak również opowieść o bitwie na pomidory w pokoju internatowym, ponieważ jeden z kolegów przywiózł całą torbę tego towaru z domu, ale ktoś mu w internacie na nich usiadł. Z rozpaczy walnął jednym pomidorem w nieuważnego współlokatora, a potem już poszło. Pokój za karę musieli odmalować, choć najpierw była mowa o relegowaniu W. i trzech kolegów ze szkoły za karygodne zachowanie. Wychowawczyni ostatecznie wywalczyła łagodniejszy wymiar kary.

Drylownica stukała, zmierzch powoli zapadał, W. stękał, że plecy go już bolą. Zlitowałam się i ostatnią skrzynkę wydrylowałam sama, nieco zmieniając technikę użycia drylownicy na nieco mniej gwałtowną i chyba skuteczniejszą. Skończyłam około 21.00 już w zasadzie w ciemnościach. Zabrałam urobek, a jeże chyba tylko na to czekały, bo zaczęły swoje szelesty i fukania, a W. szukając pozostawionego gdzieś telefonu wyłowił je snopem światła latarki. Chyba znalazły bezpieczny dom w naszych stosach biomasy czyli w kilku stertach gałęzi pozostawionych w różnych częściach ogrodu. Zębas tam czasem chodzi i wtyka nos.

Umyłam się i padłam. W RL donoszono w alarmującym tonie o burzach i ulewach w okolicy Ryk i Puław. U nas tradycyjnie nic. Ani kropli. Ale mimo to c.d. bez zbędnej zwłoki n.





5 komentarzy:

  1. Kiedyś internat, obecnie internet - dostarczały rozrywek młodocianym wyrostkom. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W dodatku męski internat! Książkę można by napisać.

      Usuń
  2. No na pewno! A ja mam za sobą doświadczenie żeńskiego akademika i to przez trzy lata - też ciekawa rzecz :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kurczę, następnym razem muszę pamiętać, żeby skłonić W. do opowieści z internatu. Chętnie posłuchamy. :D
    Daria

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiem Ci, że są to historie, które należałoby spisać :)

      Usuń