czwartek, 26 października 2023

Lipiec na pół cz.III

W niedzielę czyli w dzień wyjazdu jakoś specjalnie nie planowałam epokowych czynności. Poleniwiłam się chwilę pod kołdrą, ale pogoda była zbyt ładna aby marnować dzień na leżeniu. 

Postanowiłam poświęcić więcej czasu Wańce, którą zachęciłam do dłuższej przechadzki po ogrodzie. Powoli, potykając się dreptała do stodoły i z powrotem.  Ponieważ z moich obserwacji wynikało, że miała już duży problem ze wzrokiem, słuchem i utrzymaniem równowagi, bała się wychodzić na zewnątrz i głównie leżała w pokoju lub w sypialni. Zębas zawsze jej towarzyszył, kiedy gdzieś szła. Tak jakby ją asekurował. 

W. coś jeszcze dłubał w ogrodzie, odchwaszczał w różnych miejscach i dosadzał jeszcze jakieś trawy. Okazało się, że w międzyczasie był na rekonesansie w  Daglezji w Rykach i oczywiście coś tam nakupował. 

Krzątaninę w domu i zagrodzie przerwała nam Bożenka, która  najwyraźniej potrzebowała towarzystwa. Opowiedziała o planach na najbliższą przyszłość czyli o przejściu na emeryturę. Z jednej strony można było wyczuć ulgę, że już nie musi chodzić do pracy, która była ostatnimi czasy bardziej udręką niż tylko obowiązkiem. Ale z drugiej strony trochę było jej dziwnie opuszczać miejsce, z którym była związana przez 40 lat swojego życia. Opowiadała o swoich rozterkach, kredycie mieszkaniowym, który spłaca. Tak jakby starała się zabezpieczyć przed brakiem lokum, kupiła mieszkanie w Białej.  Choć z jej opowieści bardziej wynikało, że całe życie mieszkała "u męża" i nie czuła się do końca u siebie, mimo że dbała o dom, ogród, gospodarkę, zwłaszcza po śmierci męża. Opiekowała się teściami aż do ch śmierci. Mąż natomiast raczej nie był zachwycony jej niezależnością finansową, delikatnie mówiąc.  Po prostu chciał ją zmusić do porzucenia pracy i do siedzenia w domu z dziećmi. Bożenka jednak się postawiła i z pracy nie zrezygnowała. Ach, łzy się też polały przy tych rozmowach. 

Nalałam jej kielicha nalewki i staraliśmy się ją podtrzymać na duchu. Wspomnieliśmy, że emerytura to tez możliwość robienia  tego, na co nie miała czasu czy odwagi dotychczas. Bożenka trochę ze wstydem wyznała, że ona na przykład  samochodem to najdalej do Białej pojedzie, więc my jej na to, że niech sobie jakąś wycieczkę wykupi i pojedzie zobaczyć trochę świata. Ale ona swoje. Że się boi, wstydzi, że coś zrobi nie tak, że ludzie będą się śmiali.  Jezu słodki, huknęłam trochę na nią i powiedziałam, że nie ma się czego wstydzić, w grupie zorganizowanej wszystko jest uzgadniane i opiekun tłumaczy co i jak. Ale chyba te lata bycia w  reżimie i  niedopuszczaniu do siebie myśli o innym życiu zacementowały w niej jakieś poczucie braku sprawczości.

Po wyjściu Bożenki W. stwierdził, że nasza sąsiadka ma tu coś w rodzaju gabinetu terapeutycznego. No i dobrze, pomyślałam. Musi mieć kogoś spoza rodziny, kogoś komu nie boi się powiedzieć o swoich strachach, nie zostanie wyśmiana ani zlekceważona.  W. zauważył, że tak się naśmiewano z komuny, która lokowała przeróżne zakłady pracy w małych miejscowościach.  A to była właśnie szansa dla takich dziewczyn jak Bożenka, które mogły wyrwać się z nieciekawego często środowiska wiejskiego, tego codziennego kieratu czy od męża pijaka i przemocowca, zarobić własne pieniądze, uniezależnić się, nabrać pewności siebie nie jadąc kilkaset kilometrów od domu.

Wyszliśmy na spacer po ogrodzie










Pierwsze astry rozpoczęły kwitnienie





Pięknie zakwitła ozdobna malina, której wadą jest niepohamowany wzrost i okrutne kolce


Nowe proso. Odmiana Külsenmoor.


Przestawiliśmy nasz zegar słoneczny w miejsce bardziej eksponowane, na front Ronda AWR. Oczywiście musi się on doczekać odpowiedniego postumentu, na razie stanął na kilku cegłach. 



Zebraliśmy koty do tymczasowej przechowalni w Mrówczanym, W. zrobił obchód zamykając pomieszczenia gospodarcze i ładując samochód. Zjedliśmy posiłek, pozmywałam, wnieśliśmy kuchenkę do domu, część słoików miało pojechać z nami, część została na miejscu. Musimy wreszcie uruchomić piwniczkę pod werandą. 

Zapakowaliśmy stwory i w godzinach popołudniowych wyjechaliśmy zostawiając cała resztę wiejskiego lata za sobą. 

Zatem do następnego razu!




3 komentarze:

  1. Ten zegar to by i u nas pasował! I ważka też, oczywiście :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Art-złom generalnie pasuje do takich ogrodów jak nasze. A ważka to świtezianka :)

      Usuń
  2. Skrzydła tej ważki to filigranowe cudeńko koloru i struktury.
    Art-złom kocham. Ale jeszcze nie znalazłam w okolicy kogoś, kto by potrafił robić takie rzeczy. Nie tracę jednak nadziei.

    Bożenka... dobrze, że czasem jesteście w pobliżu i może sobie z Wami pogadać.
    Daria

    OdpowiedzUsuń