czwartek, 14 maja 2020

Majówka na wsi 2020 cz. IV

Kolejnego dnia pobudka i rozruch nastąpiły bardzo wcześnie z uwagi na planowany przyjazd majstra od okien. Rzeczony majster został telefonicznie poinformowany przez W., że oczekujemy go z utęsknieniem, na co majster stwierdził, że dopija kawę i rusza. No i przybył około 7.00, W. zaprowadził go do corpus  co prawda nie  delicti czyli na werandę, gdzie drobiazgowo również przedstawił mu wizję okienek. Wizję poparł stosownym, zamaszystym szkicem ;)


Majster przyjął do wiadomości wywód W. i oddalił się, a W. coś tam wykrzykując do telefonu (W. nie umie rozmawiać półgłosem, uważa że zrozumiana zostaje jedynie wypowiedź o mocy powyżej 100 dB. ) zapakował się do samochodu i wyjechał w kierunku zachodniej cywilizacji.

Ja wróciłam jako słomiana wdowa do domu, gdzie na spokojne spożyłam śniadanie i wypiłam kawę (na werandzie, rzecz jasna!). Tym razem w towarzystwie.


Przy okazji zademonstruję szkielet schodów, które na razie mogą budzić grozę, ale po obłożeniu ich drewnem mają być cudem techniki.


A to oczywiście moje miejsce dowodzenia


Pogoda była całkiem ładna obiektywnie rzecz biorąc, choć deszczu nadal ani widu ani słychu.



W głowie ułożyłam sobie zgrubny plan dnia i zgodnie z nim przebrawszy się stosownie, zabrałam się za odchwaszczanie ścieżki irysowej, nazwanej tam z powodu obsadzenia jej licznymi sadzonkami irysów, otrzymanych w darze od Baśki. Sadzonki ładnie rosły, ale były niemiłosiernie zachwaszczone no i dokuczała im susza, mimo całej swej względnej odporności. Dłubałam ze dwie godziny zwalając urobek tradycyjnie na ścieżkę. Ponieważ akurat chodziła kroplówka, która miała przyłącze do węża dokładnie koło mnie, zatem po oddłubaniu fragmentu terenu, odczepiałam wąż i podlewałam oczyszczone rośliny.  Efekty pokaże później, bo fotki robiłam w dniach następnych. 
Zauważyłam, że górka permakulturowa uformowana z odpadów organicznych przez W. po oczyszczeniu terenu z pokrzyw i innych chwastów dwa lata temu, zniknęła prawie całkiem! Wszystko się rozłożyło, została tylko sterta gałęzi orzecha, nad którymi chwilę dumałam, zgarnęłam je na stos i na tym poprzestałam. Stosów gałęzi w różnych częściach ogrodu mamy kilka. Nic z nimi nie robimy, bo tam są enklawy dzikich zwierzątek: ptaków, jeży i pewnie jeszcze innych.
Spakowałam urobek na taczki, zamiotłam ścieżkę, wyrywając jeszcze trawska spomiędzy płyt i zajęłam się oględzinami rodków, które generalnie nie najlepiej sobie radzą. Flava, która jeszcze nigdy nie kwitła, w połowie poczerniała, pierisy jeszcze jako tako, jeden rodek podejrzewany o bycie Novą Zemblą chyba najlepiej z tego wszystkiego. Flavę bym zabrała do miasta na kurację, ale trochę się boję, czy aby nie zawlokę jakiegoś paskudztwa na nasza kwasolubną.
Natomiast liliowce genialnie rosną, jeden na podokiennej już pokazał pąki, co wcześniej udokumentowałam na zdjęciu.

Lekko zmachana wróciłam do domu, żeby się napić. Powietrze gęstniało, zaczynało się chmurzyć. telefon głosem W. oznajmił, że wszystko OK, jechało się dobrze,  miejsce docelowe osiągnięte.
Korzystając z nieobecności głównego bałaganiarza zabrałam się za sprzątanie sieni wejściowej, umyłam podłogę, wytrzepałam wycieraczki. Zdjęłam także firankę stanowiącą zaporę przeciwmuchową wiszącą w drzwiach wejściowych. Wisiała już chyba trzeci rok non-stop i przybrała kolor...hm...nawet jak na nasze standardy, nieciekawy. Znalazłam inną, nieco węższa niestety i zamocowałam ją w miejsce poprzedniej starając się tak ją udrapować na gwoździach wbitych w belkę na ganku, żeby zasłaniała cały otwór wejściowy i wracała na miejsce po odwinięciu jej w trakcie przechodzenia.  
Pobolewała mnie głowa, co było przesłanką do przypuszczeń, że jednak pogoda się zmienia.
Zgłodniałam, więc przegryzłam sobie coś tam i wyszłam do ogrodu popatrzeć na efekty swojej harówy. Przyszło mi do głowy, że mam jakieś nasiona jednorocznych z ubiegłego sezonu. Przejrzałam je i wybrałam następujące:


Nie wgłębiając się zanadto w sposób siewu ( moim przypadku przykładanie się do tej czynności nie daje żadnych rezultatów, więc po co się niepotrzebnie męczyć), rozsypałam je wszystkie na świeżo odzyskanych terytoriach angielskiej i lekko zagrabiłam. Będzie jak będzie.



Jeszcze rzut oka na frontowy ogródek sąsiadów poprzez włości SN, w tle za krzakami cmentarz, który ma teraz wokół coś w rodzaju łysej skarpy i najprawdopodobniej władze lokalne pod silnym wpływem lokalnego proboszcza zadecydowały o powiększeniu parkingu. Kiedyś tam rosły piękne, stare sosny...


Znów wróciłam do domu i zabrałam się za porządki. Tu się zwykle  robi sprzątanie na raty, nigdy lub prawie nigdy nie ma czasu ani weny na kompleksowe pucowanie. Więc teraz pościągałam pajęczyny, pościerałam kurze, odkurzyłam dywany.
W. zostawił mi obiad z dnia wczorajszego, więc na kuchence elektrycznej odgrzałam sobie ten eintopf i pożywiłam się dopijając resztę wina.  Popatrywałam w niebo, bo niezbicie wskazywało, że pogoda się zmienia. W RL donosili, że w Lublinie grzmi, w Rozkopaczewie płoną trzcinowiska... 
Od południa niby nadciągała chmura, no taka se, deszczu jednak nie zwiastowała.  Na pierwszym planie część plantacji truskawek Michał i jego żony.




Na wszelki wypadek poskładałam leżaki na werandzie, pozamykałam oborę i zabrałam się jeszcze za rozdłubywanie chwastów na placyku biesiadnym. Całkiem dobrze mi to szło, perliczki się darły łażąc bez żenady po płocie i naszym terenie,



 psy leżały (duży) w pobliżu, lub szwendały się (mały).




W. zadzwonił, że ma już auto załadowane drewnem, sprawy pozałatwiane i wpadnie na chwilę do domu, może się zdrzemnie przed drogą powrotną i rusza.
Potem jednak zmienił zdanie i w kolejnej rozmowie poinformował mnie, że jednak jedzie prosto na wieś, bo nie chce mu się nadkładać drogi.

Postanowiłam zakończyć działalność na dziś, wykąpałam się, pozmywałam gary, obserwując jak niebo ciemnieje.


Radio zaczęło przerywać, trochę nie chciałam, żeby mi prąd zabrali.
Wyszłam do ogrodu, zabrałam psy do domu, otworzyłam bramę, żeby W. już się nie szarpał po nocy, zapaliłam światło na ganku, żeby mu było przyjemniej wjeżdżać i wlazłam pod kołdrę. Około 20.00 między drzewami w oknie widziałam rozświetlające okolice błyski, ale grzmotów słychać nie było.
Łyknęłam kieliszek nalewki jeżynowej, której resztki pozlotowe znalazłam w kredensie (dziękuję twórcy za wsparcie szlachetnym trunkiem w chwilach takich jak ta!)

Potem szczęśliwie zasnęłam, a o 22.00 (mam zegar na bieliźniarce w sypialni, stąd te dokładne wskazania) obudził mnie... szum prawdziwego deszczu! Padało naprawdę konkretnie. Chwilę później nadjechał W. z informacją, że leje ostro i wieje, bo mu nawet bramę chciało z ręki wyrwać.

Odpaliliśmy czajnik i przy herbacie i jakichś całkiem smacznych gruzińskich wypiekach, kupionych w piekarni na Trakcie Brzeskim, pogadaliśmy chwilę o naszych dokonaniach dnia, który z uwagi na późna porę przechodził powoli w c.d. który bez problemów wkrótce n.



2 komentarze:

  1. Cudowna aura spokojnego wsiowego bytowania. A na perliczki wysłałabym psy. :)
    (MaGorzatka)

    OdpowiedzUsuń
  2. Psy mają perliczki w wielkim poważaniu. Wańka raz dla porządku troszkę jakby podbiegła do jednej, ale jak tamta się rozwrzeszczała, to wróciła na miejsce coś tam mrucząc niecenzuralnego pod nosem.
    Ano bytujemy sobie tyle ile się da :)

    OdpowiedzUsuń