piątek, 8 maja 2020

Majówka na wsi 2020 cz.I

Zatem nie pospałam zanadto, około 5.00 oko otworzyło mi słoneczko, albowiem w mordę go i nożem, pogoda była śliczna. W innych okolicznościach cieszyłabym się jak dziecko, ale w obliczu wyginania cywilizacji z powodu zapadania przyrody na galopujące suchoty wolałam ulewny deszcz, albo lepiej- spokojny deszczyk przez tydzień.

Wystawiłam łeb i kadłub na zewnątrz, Wańka radośnie wybiegła z krzaków, gdzie spędziła noc. Lisów zatem pewnie już nie ma w stodole, bo gdyby były, to Wańka spałaby w domu z obawy przed zdradzieckim atakiem ryżej bandy.
Wyciągnęłam kawiarkę, zaparzyłam sobie kawę, którą otrzymałam od Emilki, żony Michała (prosto z Rzymu) i z kubkiem w jednym reku oraz "Sielskim Życiem" w drugim wylazłam na werandę. Postałam jak ta głupia, potem odstawiłam to co miałam w rękach, wytaszczyłam z sieni leżak oraz okrągły mały metalowy stoliczek z mozaikowym blatem i dopiero zasiadłam jak bały człowiek.
Dlaczego nie ma stolika na zdjęciu? Może stolik wytaszczyłam później.

.
W. nadal spał.
Ja gapiłam się w czasopismo, ale znacznie chętniej gapiłam się przed siebie, gdzie mimo mizerii spowodowanej suszą było ślicznie, lirycznie, zieloniutko i cichutko, jeśli nie liczyć ptactwa wydzierającego się na różne tonacje, nieznane w mieście.
Przypomniałam sobie o spłuczce. Jedyne co mi przychodziło do głowy to psiknięcie niezawodnym preparatem dobrym na wszystko czyli WD40. Preparat na szczęście stał na oczach, zaaplikowałam solidną dawkę, podważyłam wciśnięty przycisk nożem i puściło. Woda po odkręceniu zaworu napełniła spłuczkę i wszystko na świecie wróciło na właściwe tory!
Około 8.00 W. wylazł z pieleszy z powodu burczenia w brzuchu, zjedliśmy zatem śniadanie. Potem uznałam że czas na rozruch ogrodniczy ale w zasadzie to trzeba zabrać się za suchelce. Reszta prac z powodu suszy raczej sensu nie miała. Było zimno.

Najpierw parę widoczków na okolicę




Albiczukowski w trawach, które wyglądają prawie tak jak na jesieni. To zielone to oczywiście trawsko- chwaściorstwo.


Droga do Bożenki. Krzewy robią co mogą.


Kwasolubna, na której kwasolubne czują się średnio, za to ciemierniki cuchnące mają raj, sądząc po kwiatach.


Ledwo zaczęłam usuwać badyle na rabacie od strony SN, zza tegoż płotu wyszła sąsiadka z drugiej strony SN. Przywitała się i z niejakim skrępowaniem zaczęła mi tłumaczyć ni mniej ni więcej tylko, że jej perliczki niosą się u nas w ogrodzie i ona sobie pozwoliła wleźć i te jaja zabierać. Nie bardzo rozumiałam o co jej chodzi, no przecież niech wchodzi i zabiera. My z Warszawy nie przyjedziemy, żeby ją wpuszczać. Sąsiadka miała jednakowoż coś w rodzaju obiekcji natury etyczno-moralnej, że niby wchodzi bez wiedzy i zgody, więc powiedziałam jej w prostych żołnierskich słowach, że może sobie wchodzić i guzik mnie to obchodzi. Zapytałam, jak się zorientowała, gdzie te jaja są deponowane. Otóż podobno perlik (tak sąsiadka określiła samca) siedzi obok i pilnuje podczas niesienia.
Jaja są o tyle cenne, że podobno bez cholesterolu, a "mój mąż, pani wie, ma kłopoty..."  Perliczki również są podobno odporne na lisy. No, ja myślę. Żaden lis nie wytrzyma tego jazgotu. 
Potem przeszłyśmy na tematy suszowo-ogródkowe. Sąsiadka mówiła o swoim warzywniku, potem o tulipanach, które żrą nornice. No, u mnie kochaniutka, też mało się uchowało!
Postałyśmy jeszcze chwilę cos tam gadając, a potem ruszyliśmy do swoich spraw. Tzn. ja do swoich badyli.
W. jako zaklinacz węży rozkładał te kilometry rur i podlewał rozpaczliwie komunikując mi stan gleby. 


Usiłował uruchomić taśmę zraszającą, która nabył w ubiegłym roku, ale z jakichś przyczyn działała tylko połowa dziurek. No, ale lało się mimo wszystko trochę na podokienną i przedokienną.

Przeszłam do sadku. Tu kwitła porzeczka krwista odmiany Książę Walii. Książę nieco kapryśny i rośnie jak kawałek chleba u gęby.


Za to krewniaczka bez szlachetnego pochodzenia, rosnąca przy studni znacznie bardziej dorodna.


Zaczęłam  pielić na podokiennej, choć jakoś tak bez przekonania. Kwitł floks rozłogowy i ... sławny nawrot, który W. rozsławił na zlocie w Rogowie, darując każdemu egzemplarz, czy tego chciał czy nie.

Stolvijk Gold, który w ubiegłym roku miał już burze kwiatów, tym razem przymarnowany i dopiero w pąkach.

Sasanki już schyłkowe ale dość malownicze.



Nastąpiła krótka odsapka, herbatka, cebularz. Następnie zabrałam się za rabatę autorską, która wymagała odświeżenia, ale chwasty na szczęście jeszcze nie były tam dominujące. Pojedyncze mlecze, trochę perzu, wiesiołek. Wycinałam też badyle różom. Wyleczyłam się z wylizywania rabatek, przy tej powierzchni zwyczajnie się nie da. Usunęłam co grubsze egzemplarze i to, co daje początek inwazyjnym rozrostom. Liliowce ładnie przyrosły. Muszę natomiast przemyśleć kwestię kolcowoju czyli sławnych jagód goji, bo rośnie to to straszliwie, wybija odrostami, a te cudotwórcze owocki jakoś mnie nie kuszą. Postanowiłam trochę ogarnąć przedokienną. Tu też wycięłam badyle, trochę popieliłam, przycięłam powojniki, które fantastycznie już się zieleniły.

W. biegał z wężami i sekatorem przycinając coś w okolicach stodołowych. W pobliskim lesie słychać była jak jakiś bezmózgi odchyleniec szaleje na crossie albo na quadzie. Do takich strzelałabym z zimna krwią. 

Usiadłam na chwilkę na werandzie, która była dobrym miejscem do obserwacji ptaków.





Zębas oczywiście darł mordę na przelatujące bociany.

Potem udałam się na inspekcję dalszych terytoriów. Generalnie nie było źle, byliny wychodziły z ziemi, jakieś tulipany kwitły
Dereń kwiecisty niestety zdechł, co mnie zasmuciło, bo to piękny krzew i liczyłam, że będzie się świetnie prezentował vis a vis grupy kalin krzewuszek i pęcherznic.

Na angielskiej za to rozpanoszyła się jakaś trawa, która zarosła gęstym dywanem wszystko. Podłamałam się, bo nie wyobrażałam sobie pielenia tego dziadostwa.


Uznałam, że na dziś mam dość. Wróciłam do domu, W. też niedługo nadciągnął. W Radiu Lublin leciała audycja "Taka piosenka, taka ballada" i ku mej radości puścili piosenkę Marka Andrzejewskiego i Lubelskiej Federacji Bardów "Anakreonta pieśń wiosenna", która słyszałam do tej pory tylko raz. Tekst jest jakiś takie hipnotycznie radosny.

Potem puścili piosenkę, która dla odmiany słyszę w RL odkąd przyjeżdżamy na wieś. 

W. jej serdecznie nie lubi, nie wiem właściwie dlaczego i tekst przekręca w sposób następujący: ja w ogóle jestem zielony oraz popierdolony! Jak leśny Wojtuś staruszek, specjalista od gruszek.  Czy coś w tym guście.

W. zajął się przyrządzaniem ryby na obiad. Ja jeszcze wylazłam obejrzeć cienistą, gdzie pięknie kwitły groszki wiosenne.


Pięknie również wzeszły pierdyliardy siewek klonu, które zaczęłam wyrywać. Szybko mi przeszło. Najwspanialszy na tej rabacie teraz jednak ciemiernik

W RL niespecjalnie coś chcieli mówić o deszczach, nawet wręcz przeciwnie. 
W. zaanonsował, że obiad gotowy. Do ryby były bardzo fajnie przyrządzone warzywa duszone, oczywiście improwizowane, ale jak ocenił W., ocierające się o geniusz.

Po obiedzie ogarnęłam kuchnię, W. zaległ na kanapie. Wyszłam jeszcze po prysznicu na werandę. Cichy niedzielny wieczór . Szkoda, że chłodny. 
Wańka została na zewnątrz, Zębas już się umościł w łóżku. Ja też się zagrzebałam w kołdrę, próbowałam czytać, ale bez okularów, które dopiero się robiły było mi trudno i po prostu mnie to męczyło.

Nie pozostało nic innego jak odespać zaległości w oczekiwaniu na c.d., który miał n. jak zwykle.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz