piątek, 29 maja 2020

Majówka na wsi 2020 cz. VII

W sobotę, a raczej w pierwszych godzinach soboty wylazłam z łóżka i zawinęłam się w kokon z kołdry na kanapie w salono-jadalni, bo W, chrapał jak stary hipopotam i żadne sposoby uciszenia go, zachowując go jednocześnie przy życiu, nie pomagały. Słychać było jak upragniony deszcz znów szumi kroplami walącymi o dach. W związku z powyższym Wańka wlazła do domu, bo jednak do spania musi być w miarę sucho.
Ok. 6.00 rano zaczęliśmy dzień i jakoś nie przeszkadza nam godzina bardzo poranna, bo jednak kładziemy się dość wcześnie. Na werandzie leżały przygotowane dechy, więc nie za bardzo dało się tam śniadać i kawować.


Deszcz wciąż lekko pokapywał, ale miało się ku wypogodzeniu, które wkrótce nastąpiło.


Około 8.00 zauważyłam, że na posesję SN wjechała jakaś baba samochodem, pokręciła się i pojechała zostawiając przyczepkę oraz otwartą bramę, więc pewnie zamierzała wrócić.
Ja już się zdążyłam przyzwyczaić, że nie widzę tego psychola za płotem ani nikogo z szemranej rodzinki i szczerze mówiąc na ten widok lekko się zdenerwowałam. W. też zauważył ruch w sąsiedztwie i zaczął gdybać czy czasem SN się się ponownie sprowadza, albo może wręcz przeciwnie, oddalił się z tego świata i rodzina zaczyna majątek rozparcelowywać.
Czekaliśmy na rozwój sytuacji, ale około 10.00 uznałam, że nie ma co zatruwać sobie umysłu, ubrałam się, założyłam słuchawki podpięte do radyjka w telefonie i zabrałam się za rozstawianie reszty roślin przywiezionych przez W. przy wtórze Topu.

Chodząc z doniczkami i skrzynkami widziałam, że baba istotnie wróciła, obserwowała mnie spode łba, a poza babą na podwórku pojawił się ciągnik z przyczepą, a następnie rozpoczął się załadunek jakiejś sczerniałej słomy na wyżej wymienioną przyczepę. Słoma przeleżała zapewne wieki w budynku gospodarczym SN, po co ten chłam był temu facetowi to nie wiem. Załadunek trwał jakiś czas przy wtórze pokrzykiwań, nie zawsze cenzuralnych oraz warkocie traktora, Wreszcie całe towarzystwo pojechało, brama została zamknięta, a ja odetchnęłam z ulgą. Do końca dnia  na szczęście już się nikt nie pojawił.

Pojawił się natomiast pręgaty kotek, który upomniał się o żarcie, więc zajęłam się karmieniem.
W. rozstawił zraszacz mimo, że deszcz ledwo co skończył padać, po czym stwierdził, że udaje się do  Wisznic oraz po zakup piachu. Postanowił bowiem wcielić w życie swój projekt drewnianej konstrukcji pod powojniki przy placyku biesiadnym.. Zacząć musiał od wykonania wykopów, w których w betonie będą zamocowane jakieś metalowe ustrojstwa do mocowania ramy drewnianej. Robota godna inżyniera nawet z takiej egzotycznej uczelni jak Wyższa Szkoła Ekologii i Zarządzania  :-)

Ja sobie sadziłam bodziszki, rozchodniki i inne tam, podsypywałam kompost pod powojniki, róże i podlewałam to, co posadziłam i podśpiewywałam do wtóru kolejnym wykonawcom w radiu. Dreptałam sobie to tu, to tam, oglądałam pozytywne skutki deszczu, oraz niepozytywne skutki późnych przymrozków, które przede wszystkim odbiły się na kondycji hortensji ogrodowych zamrażając im ubiegłoroczne pąki. Zatem z kwitnienia nici. Grzebanie w ziemi zaskutkowało wnioskiem, że jednakowoż wincyj deszczu by się przydało.
Ptaki latały zaaferowane wiosennymi sprawami, mamy w ogrodzie mnóstwo miejsc potencjalnego gniazdowania, w dziuplach starych jabłoni czy w stertach gałęzi.




Latały też ptaszki nieco większe wywołując wybuchy wściekłości u Zębasa.


Tradycyjnie łaziły też perliczki sąsiadów, których psy jakoś nie ruszały.



W. przybył z ładunkiem piachu, który luzem leżał na pace samochodu i rozpoczął zrucanie go częściowo do taczek częściowo, nie chcąc rozsypywać go na ziemi,  na starą klapę od maski jakiegoś samochodu,  która to klapa walała się po ogrodzie od zawsze i bywała wykorzystywana w celach różnych, a ostatnio stała oparta o ścianę obory.  Okazało się że piach można dostać w takim rozpiździaju na przedmieściach Wisznic, gdzie w szczerym polu stoją jakieś koparki i inne dziwne pojazdy o wyglądzie apokaliptycznych potworów, piętrzą się hałdy żwiru, kruszywa itp. Facet, który zarządza tym przedsiębiorstwem okazał się być bardzo sympatyczny, a wiedza W. o łowieniu ryb, która pozyskał przez osmozę od swojego długoletniego partnera Romana (stosunki wyłącznie służbowe), miłośnika tego zajęcia, była niezmiernie przydatna do procesu fraternizacji, która z kolei zaowocowała otrzymaniem taczki piachu zupełnie za darmoszkę. Urok W. jak widać działa uniwersalnie i koedukacyjnie.





Zupełnie mimochodem W. wspomniał, że jeszcze musi pojechać do naszego sąsiada za pierwszym lasem, ponieważ zamówił u niego jagnięcinę. Spojrzałam podejrzliwe i zapytałam, skąd ta jagnięcina ma być, bo o ile wiem, sąsiad dysponuje jedynie owcami w stanie żywym, które widzimy czasem z samochodu jak pasą się przy drodze. No to W. już nie miał wyjścia i stwierdził, że właśnie jedna z tych żywych będzie na zamówienie W. życia pozbawiona, a jej doczesne szczątki spożywcze będą do odebrania wkrótce.
Jak wiecie, z racji zawodu wiem skąd się bierze mięso, mleko i wiem, że likwidacja hodowli zwierząt gospodarskich póki co nie ma przyszłości w Polsce, ale jakoś mi się zimno zrobiło na myśl, że jakiś jagniak za chwilę skończy swój żywot, bo W. się zachciało luksusowego mięsa.
W. niewzruszony moimi rozterkami, na osłodę dał mi lody, wśród których była kulka o nowym smaku chałwy. Całkiem smaczna.
Następnie wywaliwszy resztę piachu oraz worek z cementem z samochodu, zadzwonił do Michała, bo umówił się z nim na odbiór kolejnej partii owsa od teścia Michała,. Zapytałam, czy sam nie może pojechać, bo w końcu był już tam kilkakrotnie. W. stwierdził, że jak jedzie z kimś to nie patrzy na drogę i nie pamięta, którędy jedzie. No, ręce opadają.
Poza lodami i składnikami budowlanymi W. przywiózł opakowanie  nawozu, który okazał się być jakimś ekologicznym wynalazkiem. Chcąc nie chcąc podsypałam go pod najbardziej wyliniałe po zimie róże, przy okazji pogadałyśmy z Emilką przez płot. Spodobała jej się jabłoń Ola, która rośnie na Angielskiej. Pomyślę, może da się gdzieś kupić i sprezentujemy jej następnym razem. Choć W. jakoś specjalnie nie przepada za młodą sąsiadką, a przyciśnięty przeze mnie pytaniami o powód stwierdził enigmatycznie, że się rządzi. I że Michała traktuje z góry. Bo ponoć słyszał, jak się do niego odnosi. Ja to skwitowałam stwierdzeniem, że jakby kto posłuchał jak my się do siebie odnosimy, to by mógłby mieć podobne albo i gorsze zdanie (oczywiście słowa trzeba łączyć z kontekstem i tonem i my nie widzimy w tym, co mówimy nic złego, bo ważne jest JAK mówimy), ale W. wie swoje.

W. wkrótce wrócił i rozpoczął przeróżne pomiary w terenie, przy których musiałam mu pomagać, głównie trzymając taśmę mierniczą. Przy okazji przypomniał mi się dowcip zasłyszany niedawno, akurat na taką okazję. Ojciec z synem mierzą właśnie jakieś elementy, ojciec podaje synowi koniec miarki i idzie do punktu pomiarowego rozwijając po drodze taśmę. Staje i patrzy się wymownie na syna. Syn patrzy równie wymownie na ojca. W końcu ojciec mówi: no powiesz ile tam masz, czy będziesz tak stał? Syn na to: u mnie tato bez zmian, ciągle zero.

Następnie rozpoczęły się prace ziemne czyli kopanie dołów, odmierzanie poziomów sznurkiem, przez który co chwila przełaziły psy niwecząc precyzyjne pomiary, mieszanie zaprawy w taczce i wylewanie jej do tychże dołów. W zaprawie zatopione zostały kotwy metalowe. W międzyczasie zadzwonił telefon W. Okazało się, że facet od owiec podjechał pod naszą bramę ze świeżymi zwłokami jagnięcymi w wielkiej kastrze budowlanej. Zwłoki były na szczęście oskórowane, wypatroszone i wstępnie poporcjowane. Dodatkowo w torbie facet dał podroby. Wańce zaświeciły się oczki i przylgnęła do kastry miłośnie popatrując na zawartość. Ja byłam prawdę mówiąc lekko przerażona widząc te krwawe kawałki.

W. zakończył zalewanie kotw w dołkach, zabrał mięso do kuchni, a mnie kazał wciskać w powierzchnię betonu kamyczki, które mieliśmy zgromadzone  w donicach, a które były pracowicie przeze mnie wydłubywane z gleby na wówczas przyszłej rabacie przy płocie od SN. Kamyki to resztki tłucznia, który był użyty jako podsypka pod dreny rozsączające w naszej przydomowej oczyszczalni. Dostałam także młotek to ubijania ich w betonie, więc zajęłam się tą rozwijającą czynnością, ciesząc się że nie oglądam tych rzeźnickich widoków.
Kamyki w dużej części były oblepione glebą, więc nalałam wody do wiadra i płukałam je przed ułożeniem. Potem pukałam młotkiem trzymanym "na płask" wbijając je lekko w miękką zaprawę. No i tak to wyglądało.




Co to z tego dalej będzie, to nie wiem.
Skończyłam i udałam się na obchód w celu rozprostowania nóg. Najpierw wylazłam przez dom pogapić się na pola.






Widok na kościół od strony areałów SN :D


U Bożenki nad przejściem w płocie miedzy naszymi ogrodami pojawiła się drewniana pergola.  Chyba domowej produkcji. Ciekawe, co też tam posadzą.





Weszłam niepewnie do kuchni, W. jeszcze babrał się z mięsem, którego były jakieś gigantyczne ilości. Dzielił, pakował do naszego mikroskopijnego zamrażalnika, część przygotowywał do bieżącego spożycia radośnie opisując, co też zamierza w przyszłości przyrządzić. Zapytałam, czy wie cos na temat pergoli u sąsiadów, a on potwierdził, że to Michał zrobił dla małżonki, która posadziła tam jakieś pnącze, które po oględzinach zakwalifikowałam jako wiciokrzew.

Resztka piachu została na klapie. Postanowiłam rozsypać ten piach po ścieżce ceglanej i za pomocą szczoty do zamiatania, zwanej ulicznicą, rozprowadzić go po miejscach spoin pomiędzy cegłami. Nie do końca wiedziałam, po co to robię, ale jakoś tak mi się skojarzyło, że to może być pożyteczne. Jak się potem okazało, nie do końca przemyślałam temat, ale już przepadło. Za to pracowicie pojeździłam sobie na tej szczocie, kilkakrotnie zamiatając ścieżkę oraz placyk biesiadny w te i wewte.



Osiągnęłam co prawda efekt oczyszczenia ścieżki z pewnej liczby chwastów i zapełniłam szczeliny pomiędzy cegłami, ale zafundowałam sobie przy okazji  fantastyczny sposób na wniesienie ton piachu do domu, głównie na łapach Wańki oraz na naszych butach czy stopach.

W. w tym czasie zgłodniał, więc zabrał się za odgrzewanie wczorajszych schabowych, zrobił do nich sałatkę z pomidorów, ogórków kiszonych z czosnkiem. Odgrzewał także ziemniaki na plastrach cebuli. To kolejny wynalazek kulinarny, nie pytajcie o co chodzi, bo nie wiem. Rozumiem, że cebula umieszczona na spodzie ma zapobiec przypalaniu się ziemniaka. Chyba.

Jak widzicie, sprawdza się to co W. kiedyś o sobie powiedział, mianowicie, że jest jak dyrektor cyrku radzieckiego na prowincji: sam robi za małpę, za słonia i jeszcze konferansjerkę odpiernicza. Czyli robi różne rzeczy.

Po obiedzie poszłam pd prysznic, W. jeszcze wylazł do ogrodu. Na zachodzie chmurzyło się, w radiu zapowiadali kolejne deszcze.

Pojawiły się pierwsze chrabąszcze majowe, które wieczorem zaczęły uderzać w szyby wyfruwając z ziemi.

Został nam ostatni dzień pobytu, a zatem pojawi się on w kolejnej odsłonie  jako c.d. który oczywiście n.











16 komentarzy:

  1. Beata Narolewska29 maja 2020 16:10

    O trafiłam i czytam chyba od końca ale zaraz nadrobię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Weź no Beatko! Nie niwecz wysiłku pisarza! Od początku proszę! :D

      Usuń
    2. Nadrobiłam. Wszystko przeczytane od dołu do góry :) Czekam na c.d.n

      Usuń
    3. Oooo w pracowym komputerze się nie nazywam :)

      Usuń
    4. To czemu pod VII częścią a się wpisujesz a nie pod VIII ? :D

      Usuń
  2. Zaczęłam czytać, ale po chwili myślę: "no nie, tak belejak to ja tego czytać nie będę, swój honor mam". Poszłam więc do kuchni, przyniosłam sobie kawę i kawałek czekolady mocno gorzkiej, ale za to ze skórką pomarańczową i zasiadłam. No i miałam rację, bo opowieść piękna jak zwykle, a jeszcze i okraszona anegdotkami!
    Wiesz, że wyrobiłaś mi odruch Pawłowa, że jak czytam "Wisznice", to od razu myślę: "lody".
    Umiejętna tresura czyni cuda.
    /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to dobrze, że kawa wystarczy, bo pomyślałam sobie, że może ćwiartuchna potrzebna, żeby przebrnąć przez te wypociny :D W sezonie, czyli od maja do października W. na lody do Wisznic jeździ CODZIENNIE.Też ma odruch. Różańskiego :D Czy Gucio się odnalazł?

      Usuń
  3. Jagnięcina to wyższa szkoła jazdy. Jeśli W.potrafi to jestem pod wrażeniem.
    I że wędkarz na dodatek. L. miał taki okres wędkowania i w jeziorach i w morzu. Dom cuchnął sadzykami, podbierakami, woderami i rybnymi zwłokami. Nigdy więcej.
    Dobrze, że te cdn-y są i oczywiście następują.
    Mesia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mesiu, W. kiedyś sam hodował owce i samodzielnie je mordował, skórował, patroszył i przyrządzał. Potrafi :-)
      A rybołowienie to tylko z teorii zna, bo kolega z pracy mu o tych rybach opowiada w przerwach między opowiadaniem o militariach. Więc nolens-volens coś wie.

      Usuń
  4. Zamordowanie takiego hodowlanego zwierza to nie problem, rozebrać to pestka, ale dobrze przyrządzić to już jest sztuka, a w następnym c.d. przeczytałam że W. przyrządził ją świetnie. To jest bardzo cenny dar.
    Do c.d.n. chyba zawsze sobie zrobię zapas lodów bo mnie też wyrobił się ten odruch Pawłowa.
    Majka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja Ci powiem, że ze wszystkimi tymi etapami miałabym problem nielichy. Z każdym z odrębnych powodów.A gotowani okazało być się konikiem W. i co jakiś czas wzdycha do kariery masterszefa :D
      Chyba lodziarnia w Wisznicach powinna nam odpalać darmowe porcje za promocję :D

      Usuń
  5. Chrabąszcz to też egzotyka, u nas niet.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U nas chrząsczarstwa wszelkiego dostatek, od niszczylistki przez kruszczyki złotawce i im podobne, po te majowe potwory.

      Usuń
  6. Fajnie się czyta z wyjątkiem tragicznej historii owieczki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ano, owieczka obiektywnie rzecz biorąc i tak skończyłaby na talerzu, bo w tym celu te jagniaki są chowane, ale mogłabym zjeść zupę szparagową bez wkładki, bez problemu.

      Usuń