poniedziałek, 11 maja 2020

Majówka na wsi 2020 cz. III

O 6.00 rano firma AWR zarządziła pobudkę, o tej porze następuje rozruch załogi, ustawianie roboty, wydawanie poleceń co do zestawu, jaki należy wziąć "na samochód" oraz dokąd się udać. Odbywa się również sprawdzanie stanu załogi, albowiem nigdy nie wiadomo kto z polskiej ekipy zdołał dotrzeć do roboty...
No w każdym razie dzwonek telefonu W., przeraźliwie przenikliwy rozlegał się raz po raz. 
W. uznał, że póki co zajmie się porządkowaniem terenu wokół werandy, co było bardzo pozytywne, ponieważ plan bliższy wyglądał kiepsko...Dechy, okrawki i trociny leżały w bezładzie udekorowane petami. Postanowiłam powiedzieć Jankowi, że skoro jest taka susza, to niech lepiej rzuca te pety do jakiegoś naczynia z wodą, a nie na ziemię. 

Taki to widok


Ja się znów postanowiłam nacieszyć werandą w porze śniadania.


Niedokończona ściana, widać co tam jest ponapychane.


Potem natchniona przez wszystkich bogów ogrodnictwa oraz świętego Judę Tadeusza, który jak wiadomo patronuje sprawom beznadziejnym (oraz szpitalom i personelowi medycznemu...), postanowiłam jednak spróbować zmierzyć się z trawskiem na angielskiej. 
Zaczęłam od strony ścieżki, gdzie niestety króluje barwinek i resztki odradzającej się mozgi trzcinowatej, która tu posadziliśmy kilka lat temu, a potem wyrywaliśmy z przerażeniem.
Znów kurz i znajome trzeszczenie w zębach. Ale jakoś posuwałam się do przodu, a raczej do tyłu rabaty. Urobek rzucałam na ścieżkę, a potem w różne miejsca na kupki, skąd miałam go potem zebrać na kompost. Ptaszki pitoliły, robiło się coraz goręcej. Sama trawa okazała się być słabo ukorzeniona siewką i nawet nieźle się ją usuwało, choć miałam świadomość, że nie wyrwę wszystkiego, zaraz będą kłosy z nasionami i...cała zabawa zacznie się od początku...

Odsłoniłam róże, jakieś przetrwałe szałwie, piwonie, przycięłam powojnik Sweet Summer Love i taki drugi, pokaże we wpisie powojnikowym. Mniejsze byliny sczezły niestety. 
Zrobiłam połowę i stwierdziłam, że dość. W. podstawił mi taczki, a ja władowałam dowód mojego trudu Przyjrzałam się krytycznie odzyskanemu terytorium i stwierdziłam, że chyba tylko rabata rozchodnikowa będzie tu odpowiednia. Choc W. twierdzi, że ziemia tu jest bardzo dobra, tyle że w czasie suszy wygląda jak piasek.
W. przebrał się i oznajmił, że udaje się do wzmiankowanego chuja, który wcześniej był znany jako wykonawca okien i drzwi na naszej werandzie. Wsiadł w auto i pojechał. Wańka nawet nie drgnęła na widok otwartej bramy, co w porównaniu do Kredki, która korzystała z każdej okazji żeby się urwać, było bardzo dziwne.
Ja sobie trochę odsapnęłam na werandzie popijając wodę z sokiem. Potem udałam się na obchód.
Za płotem frontowym- widoczek pokazywany do urzygu :D


Nasze świdośliwy


Sadek. Po prawej fragment Autorskiej.


Aleja bzów, które póki co ledwo widać, bo pączki jeszcze słabo wybarwione.Stosik doniczek na środku to taka instalacja W., żebym nie marudziła, że wszędzie po sadzeniu leżą doniczki, których nie ma mu zbierać ten, kto Michałowi Aniołowi pędzle mył. Czy coś w tym rodzaju.


Tu widoczek z najdalszego punktu przy płocie za szczytowa ścianą stodoły. Te stare sprzęty rolnicze sąsiada mnie fascynują.



Tu znów znajomy kadr


 W. wrócił tymczasem wkurzony ale połowiczne. Fachowiec od okien wyparł się jakichkolwiek umów, stwierdził, że ma swoja robotę i wręcz na W. był obrażony! Czyli chuj. W dodatku złamany. Ale nie ma tego złego- Janek znalazł jakiegoś innego wykonawcę, a poza tym firmę od blacharki na dach,  Zatem W. udaje się do Łomaz uzgadniać sprawę dachu i rynien.
Ja jeszcze trochę pozamiatałam po robocie, spróbowałam oczyścić z trawy placyk biesiadny pod małpiarnią, ale o ile z suchej ziemi wyłaziła nieźle, to spomiędzy kamyków już wcale.
Zniechęcona rozejrzała się po okolicy.
Zakwitły iryski miniaturowe na przedokiennej


Psiząb



Jabłonki ozdobne jeszcze w pąkach

Oraz pierwszy liliowiec. W kwietniu, fiu, fiu!


Judaszowiec takoż.

Iryski bucharskie dostały mrozem, ale już się odradzają z nowymi kwiatami 

To zdjęcie dedykuję Wiesi piku, jeśli tu zajrzy. Malutkie sadzonki ciemiernika od niej w drugim sezonie wyglądają tak . W niektórych są dwie takie miotły kwiatowe.

Podlany solidnie Stolvijk Gold nieco się ożywił

Wlazłam do domu, umyłam się z kurzu i potu czerpiąc wielką przyjemność z ciepłej wody lejącej mi się na głowę.
Potem coś zrobiłam do jedzenia i zasiadłam na werandzie. Kątem oka dostrzegłam ruch w krzewie bzu i okazało się, że mają tam gniazdo kosy. Starałam się nawet nie patrzeć w tę stronę, żeby ich nie przestraszyć. Samiczka siedziała w gnieździe, a chłop dostarczał jej żarcie. Na szczęście nie zawracali sobie mną głowy.
Potem znienacka na orzechu pojawiła się...para dudków! No żeby to drzwi ścisnęły! Aparat oczywiście poza zasięgiem. Ale trudno, wstałam, wzięłam aparat z pokoju. Oczywiście kiedy wróciłam, po dudkach ani śladu ni zapachu, ale wyszłam na ganek z drugiej strony domu, a tam ..jeden siedzi na jabłoni! No to go cyk! Światło kiepskie, bo frontowo na mnie, ale troszkę program do obróbki pomógł.


Potem  po powrocie do miasta sprawdziłam w necie jaki wydają odgłos paszczą i okazuje się, że słyszałam je wielokrotnie. Nie wiedziałam, czyje to takie rytmiczne pohukiwanie w seriach po trzy.
Poza tym mnogość odgłosów ptasich jest nie do rozszyfrowania, poza kukułką, która już codziennie się odzywała, skowronkiem, bocianem i wilgą, która też już zaczęła śpiewać.  

W. tymczasem wrócił z Łomaz z wieścią, że chłopaki od blacharki nie wezmą roboty, bo to dla nich za pierdołowata rzecz. Za to polecili mu pana artystę ze Sławatycz. Pan artysta robi na przykład daszki do kapliczek przydrożnych.
Ustalone zostało, ze nowy pan od okien ma przyjść następnego dnia rano. Pan od dachu we czwartek, ale już poinformował W. telefonicznie, że trzeba się dobrze zastanowić, bo blacha teraz felerna, źle się łączy, ponieważ ma za dużo węgla, żeby nie rdzewiała. Nie wiem czy dobrze zapamiętałam ten wywód, ale jakoś to tak szło. 

W. zajął się układaniem desek z odpadów powerandowych, wyciągał ze stosu jakąś długą belkę i stwierdził, że będzie świetna do budowy podpory pod te trzy powojniki rosnące przy placyku biesiadnym frontowym. Z lekka oniemiałam, bo o podporę proszę już trzeci rok. Tzn. nie, już nie proszę. Sama zaczęłam szukać czegoś przynajmniej prowizorycznego w sprzedaży. A tu W. w natchnieniu zaczyna opowiadać, jak to będzie wyglądało. I że on to zrobi!

No ale łyżka dziegciu w tym morzu słodzika musi być. W. zaczął coś brzęczeć, że jutro rano to on chyba się bujnie do Warszawy, bo: 
a) coś tam się zesrało w firmie, a konkretnie u dostawcy jakichś przęseł na ogrodzenie (no, pół dnia ryczał do telefonu, że firma mu przysłała nie to co trzeba- zamiast Renaty prostej to krzywą. łukowatą znaczy...) 
b) przy okazji dowiezie drewno dla Janka, bo brakuje, w tym na schody do piwnicy pod werandą (a, no bo ja jeszcze schodów nie pokazałam!) i na tę podporę powojnikową. 
No średnio mi się ta wycieczka podobała, ale wiedziałam że ani prośba ani groźbą nic nie wskóram. W. obiecał, że wróci tego samego dnia.

Tymczasem czekaliśmy na zapowiadane w RL deszcze, choc kroplówka cały czas była uruchomiona oraz zakupiony zraszacz wahadłowy także. 

Na obiadokolację zjedliśmy drugą pierś gęsi, którą W. tak przyprawił że smakowała jakoś tak orientalnie. Do tego winko Pimitivo Tarantino, pijalne, choć jak mawiał ksiądz w "U Pana Boga w Ogródku" wina włoskie, jak wiadomo, do picia nie nadają się. 
Potem już właściwie tylko poducha, kołdra i czekanie na c.d., który zanim n. to jeszcze opchnęłam w nocy całego cebularza na zimno. A co!

2 komentarze:

  1. Wszak należał Ci się ten cebularz bo dzielnie pracowałaś cały dzień.
    Napiszę kolejny już raz - czyta się Ciebie wspaniale, wciąga jak najlepsza powieść i oczywiście czekam aż cd nastąpi ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Maju, ja też tak sadzę :) Nie mam wyrzutów sumienia z powodu żerowania po nocy. Spalam wszystko dość skutecznie.
      Dziękuję za dobre słowo, kolejna część się już pisze :)

      Usuń