czwartek, 21 maja 2020

Majówka na wsi 2020 cz. VI

No i kolejne święto pracy spędzone na wsi. Niestety znów nastąpiła poranna pobudka, tym razem urządzona przez psy. Zębas wiercił się na łóżku, a Wańka, dotąd spędzająca 99% czasu na zewnątrz, zaczęła skrobać do do drzwi wejściowych.
Wstałam więc, wpuściłam dużego psa, małego wywaliłam na sikanie, sama też udałam się do toalety. Potem nakarmiłam stwory, a ponieważ poprzedniego dnia wypatrzyłam, że z terytorium wroga, czyli SN (nadal nieobecnego na szczęście) gapi się na nasze obejście jakiś bury kotek, wystawiłam mu michę z żarciem za płot, żeby go psy nie niepokoiły.
Kot rzeczywiście wyrósł jak spod ziemi, ale był bardzo nieśmiały. Odeszłam wobec tego i kot już bez przeszkód rzucił się na jedzenie. Kot niestety był tylko jeden, inne, dokarmiane przez W. w trakcie samotnych pobytów, gdzieś przepadły.

Na dworze początkowo było ponurawo i zimno, ale szybko zaczęło się wypogadzać.
W. zajął się montażem prowizorycznego uchwytu na flagę, która zawisła na werandzie.



Na śniadanie jajecznica. Na płycie kuchennej stał od wczoraj kubek z kawą zbożową W., która przybrała już kolor smolistej czerni. W. popatrzył na zawartość kubka i stwierdził, że czarna kawa już jest. Brakuje tylko czarnego chleba. Porozmawialiśmy sobie zatem o piosenkach śpiewanych niegdyś przy ognisku, z których spora część wiązała się z pobytem w zakładach penitencjarnych o zaostrzonym rygorze i obniżonym standardzie, gdzie wyżej wymienione menu było nagminnie serwowane.

Odczuwałam lekką obolałość barkach po wczorajszym dłubaniu. Ale postanowiłam nie przejmować się tym i kontynuować prace ogrodnicze.

Wkrótce zjawił się duet majstrów: Janek plus pomagier, którzy raźno przystąpili do działań. Było jeszcze przed 9.00, ale pamiętałam, że to dzień święty, albowiem rozpoczynał się pierwszy dzień Polskiego Topu Wszechczasów. Po raz pierwszy było to wydanie dwudniowe.

W. zainstalował się razem z majstrami i coś tam im pomagał, a w przerwach znikał w ogrodzie.

Ja z kolei włączyłam Trójkę w telefonie, założyłam słuchawki i wyszłam przed dom przyjrzeć się przywiezionym roślinom. W. zasugerował się tym, co powiedziałam przy pieleniu Angielskiej i przywiózł różne odmiany rozchodników. Poza tym kilka bodziszków, jakąś wiązówkę.

Posadziłam większą część na uwolnionych terytoriach Angielskiej. Przyjrzałam się także w międzyczasie różom rosnącym wzdłuż płotu Bożenki. No tam przydałoby się nieco porządku. Sporo pędów suchych, ubiegłoroczne owoce, naokoło bałagan, suche badyle z rudbekii nagiej, zwanej tu bocianami.
Ryknęłam do W, żeby podrzucił mi sekator , bo jak już wlazłam w te chaszcze, to już mi się wyłazić nie chciało. Przystąpiłam do metodycznego odchwaszczania  i przycinania róż. Kabel od słuchawek okazał się być za krótki, telefon nie mieścił mi się do kieszeni na piersi w mojej koszuli amerykańskiej farmerki. Szlag mnie trafiał, bo słuchawki mi co chwila wypadały, kabel o coś zaczepiał lub wyszarpywał się z aparatu.
Ale mnie to nie zniechęcało, choć klęłam głucho od nosem, ponieważ nie chciałam uronić ani jednej piosenki, ani jednej zapowiedzi.
Robiło się coraz cieplej, dochodził mnie zapach rzepaku z pobliskich pól.


Wycięte pędy róż odrzucałam na bok razem z badylami, chwasty gromadziłam w sterty. Sporo tego się zrobiło. Róże zostały solidnie prześwietlone i przycięte.




W Topie dyżur rozpoczynał Balonik. Gdzieś we wsi niosło się dalekie umc-umc.

Nawozu dedykowanego do róż nie miałam, a przydałoby się zasilić. Wtaszczyłam zatem dwa worki z kompostem obornikowym  i wywaliłam zawartość pod każdą różą dysząc i poprawiając słuchawki.

Majstry układali podbitkę sufitową i wyrzekali, że takie świetne deski na suficie, a tu piękną podłogę z tego można by robić. Czyste marnotrawstwo. W piwnicy powstały niebanalne półki z desek wzmiankowanych w poprzedniej części. Zostały one przycięte na odpowiednią długość i umieszczone we wcześniej wymurowanych występach ceglanych w ścianach. Na razie ich nie pokażę, bo przez dziurę wejściową nie było widać, a po tym szkielecie schodów nie zejdę za żadne pieniądze, choć W. usilnie mnie namawiał do tego.

Majstry zakończyli prace wczesnym popołudniem, W. i tak ich trochę przetrzymał. Obejrzeliśmy sobie dokonania z wielkim, nie ukrywam, zadowoleniem, choc nieśmiało zauważyłam, że może należałoby się zastanowić nad doprowadzeniem prądu w celu instalacji jakiegoś oświetlenia. W. się nieco zafrasował, bo elektryka nie mieliśmy na podorędziu, a w sumie wypadałoby pociągnąć kabel zanim sufit będzie gotowy.
W. niczym Scarlet O'Hara, postanowił pomyśleć o tym jutro.



Zawirowania z głębokością piwnicy i wysokością werandy spowodowały, że ostatecznie obróbka sufitu wokół drzwi będzie  dość niestandardowa.

Póki co wrócił do kuchni, wyciągnął nabyte w Wisznicach śledzie i przyrządził sobie prosty wiejski posiłek. Zaśmiałam, że wygląda tak awantażownie, że tylko pół litra brakuje na stole. W. z żalem stwierdził, że do śledzia wódka byłaby zaiste idealna. Przyszło mi do głowy, że coś mi tam w kredensie mignęło. Wyjęłam flaszkę z napisem Wyborowa, ale ponieważ u nas rzadko kiedy butelki mają w sobie zawartość zgodną z etykietą, W. odkorkował i powąchał z nabożeństwem. Zawartością okazał się być bimber z Michałowego chyba wesela.
W. zaświeciły się oczy, wydobył naczynie i nalał sobie szczodrze.
Tę chwilę musiałam uwiecznić.


Posiedziałam chwilę z W.  przy herbatce, a następnie przezornie schowałam flaszkę i wyszłam dokończyć sprzątanie badyli .
W. w tym czasie stwierdził, że uruchomi wykaszarkę i wytnie badyle trawowe w Albiczukowskim. W zasadzie był to już jedyny obszar, którego nie zdążyliśmy oczyścić po zimie.

Badyle zatem w końcu padły. W. pozbierał co grubsze suchelce i zajął się byłym warzywnikiem, gdzie też trawy prosiły się już o przycięcie. Niektóre miskanty już ruszyły, ale mam nadzieję, że nic im nie będzie.


W. łyknął herbaty i oznajmił, że kopnie się do Wisznic zobaczyć, czy lodziarnia rozpoczęła działalność zgodnie z tradycją. Miałam nadzieję, że alkohol już mu wywietrzał i nie narazi się na konflikt z prawem.

Wywiozłam ostatnią partię odpadów na kompost nie przejmując się wyjeżdżającym W. a w zasadzie psami. Okazuje się, że Wańka już kompletnie olewa otwartą bramę i nie ma zamiaru się nigdzie ruszać. Nie wiem czy to objaw rozsądku, wyrachowania, lenistwa czy też ...nieuchronnej starości.

Pokręciłam się jeszcze i przy okazji chwile pogawędziły z Bożenką przez płot. Powiedziałam, w jakim celu udał się W. Bożenka stwierdziła, że w Wisznicach to nie wie, ale w Sosnówce wszystko zamknięte.

W. powrócił triumfalnie z lodami. Zrelacjonował, ze stoliczki nieczynne z okazji pandemii, ale lody sprzedawane są przez zaimprowizowane okienko na wynos do wafla. Usiedliśmy zatem przy stole pod małpiarnią i spożyliśmy swoje porcje, pierwsze w tym sezonie.
To moje.


W. swoje wpakował do wafla, więc nie było sensu fotografować.

Poszliśmy jeszcze pooglądać werandę. Przy okazji powrócił nieśmiertelny temat ścieżki przez Albiczukowski, która ma prowadzić do furtki, którą także planujemy.

W. zajął się następnie obiadem, który składał się ze schabowych z mizerią i ziemniakami. Schabowe W. robi w jakiś tajemniczy sposób. Smaży je niby normalnie (dla mnie bez panierki), ale potem układa w stosik i stawia na patelni na skraju płyty, gdzie, jak to W. mówi, dochodzą zanim nie ugotują się ziemniaki. Mnie takie niuanse gotowania są całkowicie obce, więc być może sposób ten jest wszystkim znany, tylko dla mnie stanowi egzotykę. Jak zresztą większość zabiegów kuchennych.

Po obiedzie wyszliśmy na obchód z psami. Przyjrzałam się W. i stwierdziłam, że czas niegolenia, właściwy generalnie pobytom na wsi, dobiegł końca, bo wygląda jak żul spod budki z piwem.


Zwykle nasze pobyty były krótsze, teraz po 5 czy 6 dniach abnegacji interwencja była konieczna. W. spojrzał na mnie z bolesnym wyrzutem i stwierdził, że musi kupić golarkę i piankę, bo się skończyły (pół roku temu, gwoli ścisłości).
Popatrzyliśmy na obłędnie kwitnące czeremchy. Większość miała kwiaty sztywnie wzniesione, a jedna jakaś inna była. Kwiatostany rzadsze i takie powyginane na wszystkie strony.



Psy szlajały się w pobliżu w różnych konfiguracjach




Jeszcze kilka widoczków










Od południa chmurzyło się. Wróciliśmy do domu, gdzie zabrałam się za zmywanie i ogarnianie kuchni przy dźwiękach Topu, rzecz jasna. Wyrzuciłam jeszcze zawartość kosza organicznego na kompost, wykąpałam się i wlazłam do łóżka. Za oknem zaczął padać deszcz, a ja zgodnie z wieloletnią tradycją wyłam razem z Ryśkiem Riedlem "Modlitwę". Krótko po zakończeniu Topu zasnęłam, a c.d. już się skradał przy wtórze szumu deszczu, aby już niedługo n. 


















7 komentarzy:

  1. Po prostu bajkowo. Nawet te suchelce mają swój udział w tworzeniu klimatu.
    Pozdrawiam. Jo37

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja też tak smażę schabowe - jak mam ich na przykład 7, to najpierw smażę krótko z obu stron te pierwsze 4, potem je na stosik układam na patelni, a na 3 wolne miejsca kładę nowe kotlety i znów je obsmażam z obu stron. Potem te co były pod spodem, wyciągam na wierzch i zamieniam je tak ciągle miejscami, aż wszystkie są elegancko zrumienione, ale i usmażone w środku na skutek wydłużonej obróbki termicznej. Zdarza mi się zjeść jednego w trakcie, ale to przecież w celach naukowo-badawczych.
    Co do Trójki i propozycji słuchania czegoś innego... no pewnie, że można, ale CZEGOŚ TAKIEGO nie ma nigdzie.
    /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No widzisz, ja to w ogóle nie wiem o takich czarach, ale ciesze się, że W. ma większe zamiłowanie do gotowania niż ja (znacznie większe), bo byśmy na suchym prowiancie głownie jechali.A ocena organoleptyczne próbki reprezentatywnej podczas przygotowywania potrawy jest jak najbardziej pożądana! Ostatnie wydarzenia w Trojce spowodowały, że ciągle mam poczucie dojmującej straty czegoś, co stanowiło o moim życiu. To może patetycznie brzmi, ale tak jest. LP3 słuchałam od 51 wydania. Oczywiście nie super regularnie, ale zawsze z wielką uwagą. Z bratem spisywaliśmy teksty ze słuchu, przy kolejnych notowaniach dopisywaliśmy to, co nam wypadło z pamięci, lub niedosłyszeliśmy. Poza tym oczywiście masa innych audycji, nie tylko muzycznych. Fantastyczny, niepowtarzalny klimat. Teraz słyszę, że jest próba reaktywacji zespołu po objęciu dyrektorstwa przez Kubę Strzyczkowskiego. Pierwsze primo: te gnojki śmierdzące tj były dyrektor, prezeska i rada mediów narodowych czy jak to popaprane grono się zwie- powinni przeprosić głośno i wyraźnie Marka Niedzwieckiego i cały zespół!

      Usuń
  3. No, no chleb z masłem dośledzi. Gospodarz rozrzutny. Jak się cieszę, że znalazłam Was. Jeszcze sie locuję raz jako bógwikto ale teraz mam nadzieje jako ja M U.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co, kto bogatemu zabroni, zwłaszcza telewizyjnemu celebrycie :D! Nawet jakbyś była odpisana jako doda-elektroda to bym Cię rozpoznała po niepowtarzalnym stylu :) Witaj droga właścicielko samochodu-wątroby, niebieskiej łodzi naziemnej i ciętego dowcipu :D

      Usuń
  4. Ależ Wam zazdroszczę tej cudnej werandy od środka. Bajka, aż szkoda farbą mazać.... może jednak bezbarwny impregnat?
    Baśka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No werand to Ty masz pod dostatkiem przecież :D Od środka chcemy mieć jakoś jednolicie, a ściana domu, będąca ścianą zewnętrzną, we fragmencie teraz stanowiąca jedną ze ścian wewnętrznych werandy jest w dwubrązie.

      Usuń