niedziela, 23 stycznia 2022

Z Nowym Rokiem cz. III

 Drugi dzień nowego roku nie różnił się pogodowo od dnia poprzedniego, jednakowoż deszcz nie padał. Wstawać jakoś się nie chciało, zatem póki co włączyłam sobie Manniaka po Omacku w RNŚ czyli p. Wojciecha Manna z jego muzyką. W. natomiast  już się ewakuował na zewnątrz razem z psami. W związku z brakiem skrystalizowanego planu wylazłam dopiero po 13.00 z aparatem. Momentami wychodziło zza chmur nieco słonecznego blasku, ale wiatr trochę szarpał poły tużurka.


Biały domek, czyli sąsiedzi zza drogi


Nasza drewutnia zza krzaków. Już niedługo będzie obecny ten widok



Kilka zbliżeń na derenie 































I kilka portretów. Rudbekie i wiciokrzewy się nie poddają




Trawy też trzymają fason








No i tak sobie łaziłam i myślałam, że jakoś tak głupio być na wsi i nie grzebać w ziemi skoro się w zasadzie da. Wzrok mój spoczął na różance, która zarośnięta niemiłosiernie i zaniedbana od ubiegłego roku wyglądała przeokropnie. Nie miałam jakoś ani czasu ani weny zająć się nią wiosną, chwasty zatem porosły radośnie, w ciągu sezonu zawsze było co robić i jakoś omijałam ten fragment.

Teraz miałam dwa wielkie krzaki Super Dorothy i Lykkefund splątane ze sobą, porośnięte jakimś chwaściorem, który wspiął się na pędy dość wysoko tworząc na pół zeschnięty kożuch. Dołem też plątanina zaschniętego perzu w Gipsy Boy i Stanwell Perpetual. Mężnie postanowiłam wleźć w to wszystko i oczyścić ile się da. W. jednak machał mi przed oczami doniczkami z przywiezionymi różami i domagał się ostatecznej decyzji co do ich lokalizacji. Z westchnieniem udałam się z W. na spacer po ogrodzie i wytykaniem palcem miejsc z grubsza nadających się. Po burzliwych dyskusjach (jakby było nad czym dyskutować) ustaliliśmy, że W. Baffin pójdzie pod jedno z drzew od frontu, a Teresę damy na teren przy ścieżce do Bożenki, tam gdzie już rośnie komplet krzewów i drzew takich jak cisy, kaliny, Lilak Krasawica Moskwy oraz róże przesadzone z różanek w trakcie rozgęszczania. 

Tu rzeczona rabata z zasiekami z tyłu, pod płotem Bożenki, gdzie W. także składuje hałdy gałęzi. Tu będą w przyszłości piękne rododendrony. Jak twierdzi W.




Wróciłam na wyznaczony odcinek i powolutku wydłubywałam sznurki perzu i ograniczając dziabania, pamiętając że gdzieś tam rosną hosty. Niewdzięczne krzaki kłuły mnie, drapały, szarpały za włosy. Jakby tego mało otarłam się o badyl z łopianowymi kulkami, który też gdzieś się uchował. Błyskawicznie oblepiłam czapkę i polar (obie części garderoby należące do W.) tym badziewiem, czepliwym jak chyba nic innego. 

Wśród sznurkowych kłączy perzu oczywiście nie mogło zabraknąć pokrzyw, także pakiet standard. Dotarłam do podstaw krzewów róż, tych największych, pełznąc na kolanach, Dołem masa zaschniętych, martwych pędów, których nie miałam czym usunąć, poza łamaniem rękami, ale jednak to nie dawało spodziewanych rezultatów. Wydarłam się zatem w przestrzeń, żeby zlokalizować W. Poprosiłam o podrzucenie sekatora, ponieważ już mi się nie chciało wypełzać z tej gęstwiny. W. porzucił zajęcie polegające na roznoszeniu worów ze zrębkami z samochodu na docelowe tereny i rozpoczął poszukiwania sekatora. Trwało to dobrą chwilę i wreszcie przyniósł malutki ręczny sekatorek, na który popatrzyłam z  niechęcią. Niestety większe narzędzie gdzieś przepadło, lub zostało z rozpędu zgarnięte poprzednim razem i zawiezione do miasta. 

Wycięłam zatem większość suchych badyli tym maleństwem, tnąc na kawałki pędy po całej długości, żeby jakoś je wyplątać spomiędzy tych żywych długaśnych batów Matko jedyna, co to była za galernicza robota. W  międzyczasie wyszarpywałam zielsko oczyszczając dawno zarośnięte obrzeże różanki ze starych dachówek betonowych. Sekator wpadł mi gdzieś w miękką ziemię i przepadł, więc wróciłam do łamania gałęzi palcami. Zaczęłam sama sobie współczuć. W. co prawda wyrażał podziw dla mojej desperacji, ale ja już marzyłam o chwili, kiedy stamtąd wyjdę, o własnych siłach i z oczami nie wykłutymi przez gałęzie. Zębas od czasu do czasu wybiegał z domu i współczująco przytulał się do mnie, ale potem wracał pod dach, bo jednak temperatura 6 czy 7 stopni jest stanowczo za niska na psa nie posiadającego podszerstka. 

Skończyłam z wyrywaniem zielska i cięciem z jednej strony i po bezowocnych usiłowaniach odszukania sekatora, przeniosłam się na przeciwpołożną, żeby oczyścić róże z drugiej strony, tam gdzie nie sięgałam siedząc po środku rabaty. Wychlastałam całą masę martwych pędów i jakoś tak się krzewy ładnie prześwietliły. Wyrwałam pokrzywy i trawsko wokół powojników i winorośli posadzonych po drugiej stronie akacjowej pergoli. Odpieliłąm resztki zabidzonej Solero i Rosarium Uetersen, którą postanowiłam definitywnie przesadzić, ponieważ co roku była ścinana wykaszarką, deptana i co tam jeszcze, właziła bowiem na ścieżkę pokładając się jedynym pędem, który jednakowoż co roku zawsze kwitł. 

W. nadciągnął ze szpadlem i wykopał krzew, który miał niewiarygodnie gruby korzeń. No, ale róża ta rosła tu od wielu lat, ponieważ przyjechała chyba z pierwszą partią róż od Ewy Jarmulak, kiedy odważyłam się założyć na tym dziewiczym terenie różankę. Na korzeniu widniała jeszcze oryginalna plakietka znacznikowa 



Na zakończenie wygrabiłam urobek, dość dokładnie, żeby psy się nie pokłuły o kawałki pociętych kolczastych gałęzi. Grabiąc pomiędzy krzewami odkopałam zaginiony sekator! No i tak wyszło





Zrobiła się już szarówka, zebrałam więc narzędzia i skierowałam się do domu. W. jeszcze został, na szczęście róże były już na swoich miejscach, więc nie było zagrożenia, że dłubiąc po ciemku coś pomyli. Zauważyłam, że kilka worków zrębków ustawił przy Autorskiej, ponieważ chciałam obsypać róże tam rosnące w celu ochrony przez ewentualnymi niekorzystnymi warunkami. Mimo całej tej harówy czułam satysfakcję i cieszyłam się, że pogoda pozwoliła wsadzić łapy w ziemię, bo bardzo mi już tego brakowało. 

W domu obrałam ziemniaki i nastawiłam na kuchni, pod którą zdążyło oczywiście wygasnąć. W. wkrótce też nadciągnął, przebrał się i zaczął przygotowywać resztę gęsi do odgrzania. Ja zabrałam się do oskubywania garderoby roboczej z rzepów, co zajęło mi trochę czasu., ale jakoś w rezultacie pozbyłam się tego świństwa wrzucając je od razu do pieca. Zrobiliśmy sałatę, otworzyliśmy winko i zasiedliśmy do stołu.

Zjedliśmy ze smakiem późny obiad, wykąpaliśmy się i walnęliśmy pod kołdry. Na zewnątrz słychać było szum deszczu, któremu wtórował narastający wiatr. Co oczywiście nie oznaczało, że c.d. z jakichś przyczyn nie n. kolejnego poranka.



10 komentarzy:

  1. Jak ja Wam zazdroszczę, że możecie pojechać na wieś zimą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, posiadanie domu całorocznego ma swoje zalety, choć trzeba przywyknąć do wchodzenia do wyziębionego domu po przyjeździe i do korzystania z zimnej toalety, bo tylko do kąpieli grzejemy piecykiem i o spuszczaniu wody z instalacji przez wyjazdem.

      Usuń
  2. To może ja dam znać, że czytam... nawet z uwielbieniem... :D a teraz to nawet z wytęsknieniem, bo będę czekała na realizację zamysłu:

    "Tu rzeczona rabata z zasiekami z tyłu, pod płotem Bożenki, gdzie W. także składuje hałdy gałęzi. Tu będą w przyszłości piękne rododendrony. Jak twierdzi W."

    :D :D :D

    Z pozdrowieniami dla W Monika th

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej Moniś, ale się cieszę, że tu jesteś! No ja wiem, że Ty w rodki wskoczysz od razu, ale to z tą rabatą to pieśń przyszłości, pewnie jakich dwóch lat. Co nie zmienia faktu, że jeśli wytrzymasz tyle na blogu, to będzie mi tym bardziej miło!

      Usuń
  3. Nie ma to jak satysfakcja z dobrze wykonanej roboty! Lubię takie wyzwania, choć nie wiem, czy ostatecznie nie wycięłabym przy ziemi:-). Czepiające się różane pędy potrafią anioła wyprowadzić z równowagi. Moją ulubioną do cięcia jest Dorothy Perkins...
    Koniecznie zamieść fotorelację z rozbiórki drewutni! Kto wie, jakie skarby się ujawnią :-).
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorotko, bałam się ciąć radykalnie, bo to przecież środek zimy, a angielska pogoda była raczej przejściowa. Fakt, że te czepiające się pędy to koszmar, więc i komentarze pod adresem róż były dość niewybredne i nie do druku :-)
      O, no pewnie, że fotorelacja będzie, o ile W. nie zrobi tego podczas jednego z samodzielnych wyjazdów, bo zimą to on częściej sam jeździ i wykonuje prace tzw. męskie.

      Usuń
  4. Nie ma to jak styczniowa praca w ogrodzie, o tak! Ja dziś jestem szczęśliwa i spełniona, bo choć na niecałą godzinkę wyszłam, to jednak odchwaściłam 4 róże, posadziłam kępy jeżówek (od listopada czekające w wielkiej donicy pod pierzynką z błota) i powyciągałam spomiędzy gallikowej kępy suche trawska. Cudownie!
    I już mnie nawet R. mniej wkurza i łagodniej patrzę na całokształt.
    /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki Prozac to ja mogę zażywać :-) Trochę zastępczo weszłam w listopadzie w roślinność parapetową i to też mi daje relaks i odprężenie. Tyle że parapety się skończyły :-) No, ale zaraz wiosna!

      Usuń
  5. "No i tak sobie łaziłam i myślałam, że jakoś tak głupio być na wsi i nie grzebać w ziemi skoro się w zasadzie da." :D Ha, doskonale Cię rozumiem! Ja podczas styczniowych wyjazdów, gdy tylko ziemia nie była zamarznięta, sadziłam czosnki ozdobne, bo jesienią nie zdążyłam, a w grudniu mi się zachorowało na dłużej.
    Ale etykieta z róży po tylu latach w ziemi jak nowa!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sadzenie zimą przeróżnych rzeczy to nasz stały punkt programu, jeśli ziemia jest miękka. Oby róża tez przetrwała zmianę miejscówki

      Usuń