sobota, 8 stycznia 2022

Zaklęsłość łomaska w listopadzie cz.II

 Tytułem wstępu dodam jeszcze, że zaklęsłość łomaska to faktyczny termin geograficzny i oznacza krainę, na terenie której leży nasza wiocha. Tytuł jako całość nawiązuje oczywiście do Doliny Muminków w listopadzie :) 

No a teraz lecimy z relacją. Poranek piątkowy przywitał nas mgłą, po słoneczku z dnia poprzedniego ani śladu. Cały świat spowity w szarości trwał w ciszy. Tutaj ta cisza jest prawdziwa, nie ma w tle jednostajnego szumu miasta, który nigdy nie cichnie. W tejże ciszy gdzieś w oddali słychać było warkot sprzętu rolniczego oraz porykiwanie krów sąsiada na łące za drogą.

Wstałam, wypuściłam psy, wpuściłam koty, które łaskawie przybyły, ale tylko na chwilę po gitarę, rozpaliłam pod kuchnią. 

Nad jajecznicą i kawą snułam rozmyślania nad miejscem dla roślin, tych których W. jeszcze nie rozplanował. W. zresztą jeszcze nie rwał się do pracy, leżał sobie i posypiał nad książką.

W sieni zastałam prezent od kotów z nocnej wyprawy czyli zdechłego nornika, który oczywiście zginął śmiercią tragiczną. Ubrałam się i wyszłam do ogrodu celem posadzenia tego i owego. Późna jesień, o ile nie jest deszczowa i bardzo zimna to świetny czas na prace w ogrodzie. Nie jest za gorąco, muchy nie gryzą, w przyrodzie jakiś dostojny spokój. Zimno na szczęście nie było tego dnia, jedynie szara ponurość opanowała świat, ale to akurat mi w niczym nie przeszkadzało.  



Przestawiłam doniczki przed domem i rzucałam okiem na fragment terenu tuż przy domu pod oknem łazienkowym, gdzie rośnie grujecznik i wiąz płaczący. Teren ten opanowała jakaś koszmarna turzyca, która bardzo szybko się rozrasta. Internet pokazuje mi, ze jest to turzyca owłosiona, ale ponieważ ona się krzyżuje chętnie z innymi gatunkami turzyc, to tak do końca trudno powiedzieć, co to jest. W każdym razie w ogrodzie jest jej coraz więcej, a pozbyć się jej jest praktycznie niemożliwe. Herbicydy praktycznie na nią nie działają.

Porzuciłam na jakiś czas kwestię sadzenia, założyłam rękawice, wzięłam mój ulubiony widelec i ruszyłam do walki wręcz. Kłącza grubości sznurka do snopowiązałki wyciągałam i wyciągałam, część się  się urywała, ale miałam nadzieję dotrzeć do nich w miarę przedziabywania kolejnych fragmentów. Odsłoniłam fragmenty drugiej kępy kocimiętki, która ledwo już dyszała. Pierwsza kępa nieco dalej od ganku rosłą całkiem nieźle. Kłącza nie mogąc przerosnąć przez ścieżkę ceglaną tworzyły wiązki idące wzdłuż krawężnika. Przerosły natomiast bez przeszkód przez płyty chodnikowe ułożone w kierunku kranu ogrodowego i tu musiałam się namęczyć, żeby je usunąć. 

W. wychynął wreszcie z chałupy, i zabierając szpadel oznajmił światu, że idzie sadzić. Ustaliliśmy, że gdy wydłubię już to cholerne trawsko, czyli za jakieś dwieście lat, to w tym miejscu posadzę cebule wiosenne, ponieważ przywieźliśmy ich całkiem sporą skrzynkę. Wzięłam garść tulipanów, czosnków i krokusów, choć te ostatnie w pierwszej kolejności są zjadane przez nornice. Jak to napisano chyba w ostatnim numerze GW, nornice zlatują się na sam szelest torebki z cebulkami. Przy sadzeniu znów wydłubywałam kolejne kłącza, no istna klęska! Jeszcze zobaczymy co z czasem wybije z ziemi. W. miał za zadanie chlasnąć grujecznik tak, aby odsłonić nieco ten teren i poprowadzić drzewko raczej w górę niż na boki. Ziemia wokół pachniała karmelem, zapach wydzielały resztki opadłych liści. Dosadziłam jeszcze szachownicę cesarską, trzymając się zasady sadzenia cebuli na boku, bo to podobno zapobiega gromadzeniu się wilgoci w zagłębieniu cebuli. Zobaczymy. W mieście chyba ten sposób się sprawdził, bo szachownice co roku wychodzą z ziemi i kwitną, co w latach wcześniejszych się nie udawało.  Teren wyglądał znacznie lepiej, świeża ziemia i  wyczyszczony fragment bruku ceglanego prezentowały się bardzo dobrze. 

W oczekiwaniu na wolne moce przerobowe W. poszłam na Autorską z dwoma miłkami i jakimiś driakwiami, chabrem Black Ametyst, który sobie odkupiłam, bo sadzonkę w miejskim zżarły mi ślimaki. Upchnęłam jakoś to towarzystwo, choć drugą miłkę na razie odstawiłam.  Przy okazji popieliłam dookoła i dokonałam lustracji roślin posadzonych poprzednim razem. Mimo połowy listopada wyglądały na zadowolone. 

Potem zrobiłam krótki obchód z aparatem. Aurelia L. tkwiła już pod płotem frontowym, ale W. ja jakoś oszczędnie przysypał ziemią, więc uzupełniłam nieco, zamierzając finalnie dosypać resztę po solidnym podlaniu. 

Astry po prosty zachwycają.  ten ogromniasty niebieski wśród traw jest niesamowity. 



Trawy głownie złoto, brązowe z elementami purpury. 














Wróciłam za dom i zaczęłam szukać miejsca dla dwóch sztuk gaury, które finalnie postanowiłam umieścić na rabacie wzdłuż płotu SN. Popieliłam w różnych miejscach starając się znaleźć taki fragment, gdzie niczego nie rozdłubię kopiąc dołki, wreszcie umieściłam je na skraju rabaty i podlałam obficie, bo ziemia już mocno przeschła. Zamierzałam powtarzać podlewanie w kolejnych dniach.

W. nadciągnął gdzieś z wysuniętych placówek i po ścięciu kilku gałęzi grujecznika, z których jedna miała jakieś podejrzane objawy, za pomocą wideł amerykańskich rozpoczął eksterminację turzycy na terenie przylegającym do tego, który oczyściłam i który schodził już w kierunku drogi do stodoły. Odsłaniał się plac gołej ziemi, która ni chybi po deszczach czy roztopach zamieni się błocko wnoszone potem radośnie do domu.  Ku mojemu zdumieniu i podziwowi dla przenikliwości W. zobaczyłam, że noszone są płyty chodnikowe leżące dotychczas pod płotem w niechlujnej kupie i W. układa je w coś w rodzaju chodniczka. Pomstował, że nie ma młotka brukarskiego, żeby móc je ułożyć równo i stabilnie. Tu faza inicjalna 


Ale stwierdził, że skoro i tak wybiera się po zakupy to stosowne narzędzie kupi.  Na wyjazd po zakupy była już pora najwyższa, zatem W. z nierozładowanymi zrębkami na pace oraz z listą zakupową pomknął do Wisznic. Ja pochodziłam sobie z konewką podlewając posadzone rośliny. Nie bardzo mi się podoba, że W. najpierw sadzi, a potem podlewa wszystko hurtem, czasem z kilkudniowym opóźnieniem.

Kościół wsiowy


W. wrócił z zaopatrzeniem i poza młotkiem brukarskim, który nabył dla siebie, podarował mi...nową szczotkę ogrodową, wersja zwyklej ulicówki wzbogacona o skrobak metalowy oraz rzędy drucików pomiędzy klasycznymi plastikowymi "włosami". Wypróbowałam od razu na ścieżce ceglanej i faktycznie, skrobak zdzierał nieźle mech i zielsko, a druty szorowały do czysta, ale koszmarnie się to zielsko wbijało w część zamiatającą. Trzeba było co jakiś czas ręcznie czyścić te druty i włosie.



Przegryźliśmy jakiś podobiadek, nastawiłam garnek z żarciem dla psów, zamiast wątróbki drobiowej byłą tylko wieprzowa, a W. zastrzegł, że połowa dla niego! Matko jedyna, nie wiem jak można to jeść. 

Posiedzieliśmy przy herbacie, aż tu z tak zwanego nienacka W. zapytał, czy może chce sobie pokosić kosiarką. Kosiarka spalinowa z odzysku została przywieziona tu w październiku przez W. i fakt ten został przede mną podstępnie zatajony. A ja czekałam całe lata na chwilę, kiedy będzie można skosić chociaż część terenu nie ciężkim sprzętem bojowym, ale zwykła kosiarką, którą może obsłużyć ktoś taki jak ja.  No i ten człowiek teraz pyta czy ja chcę! No raczej!

Oto bohaterka dalszej części relacji



W. zatem wytaszczył kosiarkę z obory, dolał paliwa i rozpoczął próby uruchomienia. Ja w życiu kosiarki spalinowej nie użytkowałam, więc póki co byłam bezużyteczna jako asysta. Przyglądałam się z zaciekawieniem jak W. coś tam przestawiał i pociągał za linkę celem odpalenia silnika. Póki co bez rezultatu. W. mamrotał coś o możliwym zalaniu, bo kosiarka stała w dość dziwnej pozycji w tej oborze. Coś tam jeszcze przełączał i nagle cud, kosiarka kaszlnęła, ryknęła i odpaliła. Z wydechu walił siwy dym jak ze starego Jelcza. W. ruszył przed siebie w kierunku stodoły, ale daleko nie zaszedł, bo urządzenie zaraz zgasło. W. odpalił ponownie i ponownie zdechło. Tym razem ujechał nieco dalej, ale widać było, że na gęstszej mokrej trawie urządzenie się blokuje i gaśnie. Zasugerowałam nieśmiało i zupełnie niefachowo, że może należy podnieść ostrze nieco wyżej, bo chyba jest ustawione na najkrótsze cięcie i kotłuje się w tym trawsku prawie przy ziemi. W. docenił myśl inżynierską i dokonał stosownej korekty ustawienia. No i to wydatnie pomogło. W. wjechał do sadku wrzeszcząc do mnie i przy okazji do całej populacji obecnej na wsi (kosiarka warczała jak zdezelowany traktor), żebym zabierała węże do podlewania z drogi. Zrobił kilka kursów rozruchowych po ścieżkach w sadku, siwy dym przestał wydobywać się z dziury wydechowej.  No i wreszcie uroczyście W. oddał mi sprzęt we władanie. Ruszyłam przed siebie trochę niepewnie,  trzymając kurczowo pałąk przy rączce. Kosiaka jest z napędem, więc jedzie sama, nie trzeba jej pchać, a należy jedynie nadawać słuszny kierunek. Dotarłam aż do bramy wjazdowej, starając się iść powoli i kosić na zakładkę, żeby nie wjeżdżać całą szerokością w wysoka trawę.  Trochę się szarpałam przy zmianie kierunku, ale kosiło się bosko. Wjeżdżając w liście klonu  powodowałam, że do warkotu kosiarki dołączał odgłos szelestu rozdrabnianej suchej materii organicznej. Skosiłam całą drogę od bramy do kompostownika, który znajduje się za spichrzem, omijając samochód W., który został na moją prośbę przestawiony. Wjechałam jeszcze raz do sadku poprawiając po W. Ostrożnie dojeżdżałam do obrzeży z belek drewnianych przy rabatach przyoborowych oraz do obrzeży dachówkowych okalających Autorską. Niestety dwukrotnie mi sprzęt zgasł i wtedy musiałam wołać W., bo za cholerę nie umiem go zastartować tą linką. Ale i tak byłam zachwycona, ponieważ wreszcie będę mogła samodzielnie kosić, przynajmniej wtedy, gdy trawa nie będzie zbyt wysoka. Kosiarkę odprowadziłam pod oborę i z zadowoleniem obejrzałam efekt. Wimbledon to to może nie jest, ale wyglądało super. Niniejszym proszę o wyrozumiałość tych, dla których posługiwanie się kosiarką spalinową jest chlebkiem powszednim i o nie wyśmiewanie prostych przyjemności osoby nienawykłej. 



Na tym zakończyłam prace ogrodowe, dzień krótki, więc już robiła się szarówka, a poza tym w brzuchu burczało.  W międzyczasie W. zaglądał do psiego żarcia na kuchni, ja z kolei przygotowałam składniki na zupkę pomidorową która składała się z kawałka piersi z kurczaka (ugotowanej), warzyw oraz przecieru pomidorowego. Po ugotowaniu zamierzałam to rozdrobnić blenderem, dodać pieprzu i czosnku i spożyć z makaronem pełnoziarnistym. W. dokładał do kuchni i ustawiał gary zawierające składniki na jego posiłek. Dodatkowo przygotował front robót do przetwarzania pigwy i pigwowca na jakieś kolejne przetwory. Zaczął od sporządzenia syropu z wody i cukru, który to syrop, a raczej roztwór nasycony miałam mieszać, żeby się nie przypaliło. Sam kroił i odpestkowywał owoce. Zapomniał, że planował też dodać owoce z kaliny, ale skoro ich nie zerwał, to teraz już mu się nie chciało po ciemku łazić. Pestki z pigwy strzelały po całej kuchni. W innym garze gotował się kapuśniak, w kolejnym ziemniaki. Wątróbka czekała na smażenie. 

Kuchnia w mieście to wąska kiszka, więc jedna osoba stanowi tam już tłum. Tu mogliśmy gotować jednocześnie, nie wchodząc sobie w drogę. Zupa już dochodziła, zatem uruchomiłam blender, który zabzyczał cienko i tyle. Chyba trzeba będzie kupić nowy, ale teraz chciałabym żeby jeszcze zebrał się w sobie. W. coś tam przy nim pogrzebał i jakoś udało się go uruchomić. W szafce na makarony i kasze chyba mamy mole, bo w torebkach z ryżem zaobserwowałam jakieś podejrzane oprzędy. Wszystko zatem wywaliłam, na szczęście makaron był OK. 

Kuchnia pełna była przeróżnych zapachów, radio grało, fajerki szurały. Zwierzaki siedziały wszystkie w komplecie. Zawsze przypomina mi się kuchnia w domu dr. Dolittle, gdzie był wielki kominek, w którym można było siedzieć, nawet gdy palił się tam ogień i zawsze wszystko to, co potrzebne było pod ręką.  Usiedliśmy głodni jak nie wiem co do późnego obiadu. W. w międzyczasie mieszał przyszłe marmolady czy też konfitury w wielkim garze. Ja zaczęłam ogarniać kuchnię i przygotowywać blat roboczy do napełniania słoików. Na ostatnich nogach zrobiliśmy słoiki, a W. zobowiązał się do pozostania na straży przy ich pasteryzacji. Powlokłam się pod prysznic, a następnie przewróciłam się w pościel, gdzie już chrapał Zębas. A mimo nocnych pobudek dospałam jakoś do c.d. który znów n. wraz z porannymi mgłami.




4 komentarze:

  1. Moje marzenia o koszeniu są takie same. Także rozumiem zadowolenie i satysfakcję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Koszenie wyszło super. Szkoda, że kosiarka nie ma startera elektrycznego. Wtedy nie trzeba się szarpać z linką. Lubię kosić - to dla mnie forma kontemplacji tak jak pielenie.
    Trawy nadal powalają. Razem z marcinkami i chryzantemami.
    Popieram przerabianie pigwowca nie tylko na nalewkę. Zrobiłam raz dżem/konfiturę? przy pomocy żelfiksu (nie trzeba pasteryzować i nie pleśnieje). Jest pyszny zwłaszcza do serów i mimo strasznej roboty przy obieraniu na pewno zrobię jeszcze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu przy Twoich areałach, gdybyś nie lubiła kosić, to byłby problem :-) Ale ja też lubię kosić. Mam wrażenie zaprowadzania jakiegoś ładu, którego mi czasem tak bardzo brakuje i umysł mi jakoś odpoczywa.
      Pigwowiec jest niewdzięczny w obróbce, ale efekt przetworzenia jest zawsze bardzo w porządku. Pewnie dlatego co roku W. zbiera te twarde kulki i przerabia.

      Usuń