piątek, 7 stycznia 2022

Zaklęsłość łomaska w listopadzie cz.I

 Tym niebanalnym tytułem kolejnej relacji chcę nieco odwrócić uwagę od faktu, że publikacja relacji listopadowej następuje w styczniu roku następnego. Na fakt ten miało wpływ kilka czynników, że wymienię najważniejsze: ogólny niechciej powodowany zapierniczem w robocie i kolejnymi zmianami na stołkach kierowniczych, brakiem weny spowodowanej także upadkiem (kolejnym) planów o remoncie kuchni, albowiem majster dzwoni (rzadko), albo my dzwonimy (częściej) i konkluzja jest zawsze ta sama: jesteśmy pierwsi na liście, ale majster jeszcze ma jakieś tam kolejne badania, poprzedzone problemami zdrowotnymi i końca tej przeplatanki nie widać. Poza tym w trakcie pobytu nie notowałam w kajecie pierwszych dni, ponieważ zapomniałam notatnika. Trzeciego chyba dnia dopiero przypomniałam sobie o zeszyciku, który dostałam od Darii i uzupełniałam co zapamiętałam niejako po fakcie, a co za tym idzie nie pisałam na bieżąco, a ostatnie dni zupełnie zaniedbałam. 

Także sami widzicie, że relacja ta będzie felerna, choć sam pobyt jako żywo felerny nie był. 

Warszawę opuściliśmy o 7.00 rano w Dzień Niepodległości. Na pace samochodu piętrzyły się wory ze zrębkami, niestety mokrymi, co spowodowało, że część worów trzeba było odładować w ostatniej chwili, ponieważ samochód może wziąć jakieś 750 kg, który to limit, zważywszy na nasze kilogramy a i wagę żywego inwentarza (koty ważą już chyba tonę) łatwo było przekroczyć. Poza zrębkami W. zabrał jakieś rośliny z e-clematisa i Zielonych Progów no i wykopaną wreszcie z różanki miejskiej Aurelię Liffę. Niestety nie zostawił jej żadnego pędu tegorocznego, więc w przyszłym roku  nie zakwitnie. Zakładając, że się przyjmie.

Warszawa pusta o tej porze, na Wiśle malownicza mgła, z której wyłaniały się pylony Mostu Świętokrzyskiego oraz wschodzące Słońce. 

Pierwszy postój nastąpił na MOP Pilichów, ponieważ wszyscy mieliśmy już ciężkie pęcherze. Cześka prawdopodobnie też, bo coś pomiaukiwała, co jej się nie zdarza w podróży. Niestety z odsikaniem kotów jest problem, więc liczyliśmy, że koc polarowy w transporterze potraktuje jako pieluchę. 

Na drugi postój zatrzymaliśmy się tuż pod Radzyniem na Shellu, który jest ulubiona stacją W. Tzn ten konkretny obiekt, nie wiem dlaczego, ale tak jest. Tam zrobiłam dłuższą przechadzkę z psami skrajem lasu, W. zatankował samochód i siorbnął kawy z termosu. Jadąc w kierunku Wisznic minęliśmy samochód w rowie. Pusty, więc pewnie jakiś nocny rajdowiec stracił panowanie. To już kolejny raz, kiedy widzimy taki obrazek po drodze.

Na miejsce dotarliśmy około 11.00, W. otworzył dom i od razu ruszył w teren. Ja wypakowałam zwierzęta oraz zajęłam się wietrzeniem i rozpalaniem domowego ogniska. Czuliśmy narastający głód, W. co prawda wziął przezornie kawałek kaszanki z miasta, ale dla mnie niewiele było do jedzenia. Przeglądając spożywkę, która pochodziła z miastowej lodówki, znalazłam ser biały, który natchnął mnie do zrobienia placków-racuchów. Placki należało sporządzić z rozduźdanego widelcem sera, jogurtu, który też na szczęście był, mąki (była tylko krupczatka), odrobiny cukru (brązowego) oraz jajka. Jako spulchniacz posłużył proszek do pieczenia. Mieszaninę sporządziłam naprawdę błyskawicznie, na kuchni rozgrzałam patelnię i usmażyłam pierwsza partię. W. sceptycznie z początku patrzył na tę spontaniczną potrawę, ale zapach spowodował, że wychodząc do ogrodu kazał się zawołać jak już będą gotowe.

Placki wyszły, powiem nieskromnie,  świetne i nawet sporo ich było, więc W. się swobodnie załapał. Z powodu święta patriotycznego podczas smażenia około południa z radia rozległ się Hymn, więc miałam dylemat, czy przewracać placki czy stać jak przystało w postawie "do Hymnu". Przy trzeciej zwrotce wróciłam do placków.

Kotom nałożyłam suchą karmę, ale potwory tradycyjnie zniknęły w krzakach. Pierwsza doba tutaj jest dla nich szokiem, podczas którego próbują wejść wszędzie i złapać wszystkie gryzonie. Potem już się uspokajają. 

W. rozładował roślinność i w zasadzie już zaczął rozstawiać do posadzenia. Ja na pierwszy ogień postanowiłam oczyścić ścieżkę ceglaną, która nie przykryta folią zdążyła nieco zarosnąć, a i przykrywała ją miejscami gruba warstwa liści.  Wyrywałam trawę, zmiatałam liście miotła domową, bo ogrodowa gdzieś przepadła, słoneczko świeciło. Gdy wreszcie znalazła się miotła ogrodowa, to po kilku energicznych ruchach część zamiatająca rozpadła się na sto kawałków. Widomy to znak, że narzędzia drewniane nie lubią przechowywania na zewnętrzu. No, to w zasadzie koniec roboty. Zdołałam dojechać do łuku różanego. Zebrałam urobek na kompost i przypomniałam sobie, że przecież flaga! W. zawołany w celu zamocowania rzeczonej wbił dwa gwoździe w ścianę werandy, wygiął je stosownie i tak powstał uchwyt na drzewce.

Pomachaliśmy sobie z Bożenką przez płot na znak, że się witamy. 

Teraz przerwa na zdjęcia. Generalnie było już mocno listopadowo ale dzięki kwitnącym jeszcze wciąż marcinkom i chryzantemom koloru nie brakowało






















Kilka szerszych planów






 

Wróciłam do domu i zajęłam się dokładaniem do ognia oraz omiataniem pajęczyn, wycieraniem kurzu oraz wypatrywaniem ewentualnych śladów mysiej obecności. Karmniki w różnych pomieszczeniach wyglądały na nietknięte, znalazłam jeden zewłok w sieni. W domu temperatura rosła, za oknem słońce zniżało się powoli. W. dziubał pod płotem frontowym dziurę na Aurelię L. Radio Lublin relacjonowało przeróżne imprezy niepodległościowe, nadawało programy kulturalno-oświatowe pełne pieśni patriotycznych. Nawet nadano Redutę Ordona w wykonaniu kogośtam, a ja deklamowałam do wtóru, albowiem opresyjny system szkolnictwa, na który wszyscy narzekają kazał nam się wielu rzeczy uczyć na pamięć, w której to pamięci mam także cykl rozwojowy pantofelka, budowę mitochondrii, co mi absolutnie nie przeszkadza. Mam także kilka innych informacji, które pozwalają mi wiedzieć na jakiej zasadzie funkcjonuje świat, nawet ten współczesny. A tym, co narzekali na tamten system, przeładowane niby programy i och, jak wiele zupełnie "niepotrzebnych" wiadomości, dedykuję program kształcenia pod wezwaniem ministra na "Cz" . 

Umyłam okna upstrzone przez muchy, licząc że sezon na nie się chwilowo skończył. Co prawda za bardzo nie pucowałam, mając nadzieję na rychły remont. No ale życie zweryfikowało jak zwykle, moje nadzieje. Potem poszłam sobie porobić jakieś zdjęcia. 

Albiczukowski







Droga do Albiczukowskiego przez były warzywnik


c.d. Albiczukowskiego
























I Aleja Bzów


Zmierzchało. W. wszedł do domu, zrobiliśmy sobie herbatkę i przegryźlismy po kawałku piernika. I tu muszę objaśnić, o co chodzi z piernikiem. Otóż jak pewnie niektórzy pamiętają (hehehe)  ubiegła relacja zakończyła się akcentem dramatycznym, kiedy to uświadomiliśmy sobie już w drodze powrotnej, że cały zapas pieczywa został w kredensie na wsi. Otóż teraz, podczas porządków nieuchronnie musiałam zajrzeć do tegoż kredensu i wyjęłam z niego bezkształtną pecynę czegoś, co kiedyś było bochenkiem chleba z Rossosza, dwoma bułkami, cebularzem i chyba czymś jeszcze. Wszystko to było porośnięte grubym kożuchem pleśni. Natomiast poza pieczywem, w tej samej szafce znajdował się kawałek piernika, który W. kupuje u nas na osiedlu w tzw. Niebieskiej Budce, czyli drewniaczku wyglądającym niepozornie, ale kryjącym produkty wysokiej jakości, od wyselekcjonowanych producentów, mówiąc językiem reklamy. Są tam dobre wędliny, garmażerka prawie jak domowa, świetny chleb, przetwory owocowe i warzywne. Wszystko za konkretną kwotę, więc kupujemy w niewielkich ilościach i od czasu do czasu. Natomiast piernik W. kupuje za każdym razem, ponieważ go uwielbia. Wersję bez polewy czekoladowej. Piernik zawiera śliwki, figi i daktyle oraz orzechy. Na przekroju poprzecznym widać to wszystko pysznie. No i tenże piernik, przywieziony poprzednim razem, ukryty wraz z pieczywem i odkryty na nowo, był proszę szanownego Czytelnika, zupełnie nietknięty zepsuciem! Po odwinięciu folii prezentował się jakby był kupiony przed chwilą. Rzuciliśmy się do konsumpcji i musieliśmy stwierdzić, że smak ma niezrównany, ponieważ przez ten miesiąc dojrzał wspaniale. W. stwierdził, że to zasługa miodu, dodawanego do ciasta w dużych ilościach. Od razu mówię, że to że sąsiadował z futrzanym chlebem zupełnie nam nie przeszkadzało, bo choć w szkole uczyli mnie także o cyklu rozwojowym grzybów pleśniowych, zatem  wiem o występowaniu strzępków pleśni, zarodników i o zgrozo, także mykotoksyn, ale skoro Theresa May może publicznie przyznać się do jedzenia spleśniałego dżemu, to ja mogę obwieścić, że zjadłam piernik, który leżał koło spleśniałego chleba.

W każdym razie uspokajam, że szafkę porządnie wyszorowałam zanim wstawiłam tam świeże pieczywo. 

Tymczasem RL donosiło, że Marsz Niepodległości w Warszawie, który kojarzy mi się ze wszystkim co najgorsze, przebiegał wyjątkowo spokojnie. Nie wiem czy to prawda, ale jeśli tak to musieli czymś obłaskawić tego bandytę, który dowodzi wszystkimi faszystowskimi popaprańcami, wykolejeńcami i bezmózgim planktonem i który powinien dawno zapaść się w czarną czeluść niepamięci. 

W domu już panowało miłe ciepło, kotów ani śladu, za to psy odreagowywały podróż i wrażenia z eksploracji terenu i pochrapywały w różnych miejscach. Ogień spod płyty kuchennej rzucał złote migotliwe światełko. Nam także wczesna pobudka dała się we znaki, więc zalegliśmy z lekturą. W RL audycja "Tylko po polsku" i stare hity, które zawsze przyjemnie brzmią. W tym ulubiony utwór do picia nalewek czyli "Dzień w kolorze śliwkowym" Leszka Długosza, którego nie cenię za poglądy, ale cenię za te pieśń jakże jesienną. Końcówka niestety została przerwana przez reklamy, których jest znacznie więcej. Bloki reklamowe pojawiają się dosłownie co chwila. Uprawa kukurydzy, fotowoltaika (jakaś emulacja Barbary i Mariana), hemoroidy i kolejna infekcja córeczki lecą na zmianę. A, i kafelki.

W. zgłodniał znienacka więc zaczął odgrzewać gulasz z gęsi i gotować do niego makaron. Zjedliśmy po miseczce tego specjału, a ja zasnęłam zaraz potem. Niestety kilka razy w nocy budziłam się, nawoływałam koty, które nawet jeśli słyszały, to miały mnie w głębokim poważaniu. Wańka za to właziła i wyłaziła, bo chyba w domu zrobiło się dla niej zbyt gorąco. Wreszcie około 6.00 noc z wolna miała się ku końcowi, a w raz z jej odejściem c.d. wraz z porannymi mgłami n.





13 komentarzy:

  1. Naczekałam się, ale warto było 😁 Dobrego Roku Wam życzę.

    OdpowiedzUsuń
  2. No to zasiadam i zabieram się za czytanie :-)))
    Dorota

    OdpowiedzUsuń
  3. No nareszcie ��. Wszystkiego co dobre w Nowym Roku!
    Bożena

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja mam chyba identyczny stosunek do pisania w sieci, więc masz przynajmniej jedną czytelniczkę, której zupełnie nie przeszkadza, że daty wpisów rozmijają się mniej lub bardziej z faktycznym czasem wydarzeń. :)
    Muszę zrobić racuchy wg Twojego przepisu, bo opis brzmi bardzo zachęcająco.
    Ciekawa historia z piernikiem. Też uważam, że to za sprawą miodu pozostał w stanie nienaruszonym pleśnią. I bardzo dobrze to świadczy o tym pierniku, bo to w końcu kupowany. Ale widać, że bardzo dobrej jakości.
    I ja się cieszę, że zaliczyłam edukację jeszcze przed wdrożeniem deklaracji bolońskiej na szerszą skalę. Mam wrażenie, że potem zaczęła się masowa produkcja pół-idiotów. Moje obserwacje (mimo, że jest to pewne generalizowanie) potwierdza doświadczenie koleżanki pracującej w urzędzie, która często obsługując ludzi, zauważa drastyczne różnice w grupie wiekowej poniżej 30 roku życia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No widzisz, ja musze mieć dzień na pisanie. Poza tym obróbka zdjęć pochłania sporo czasu i też wymaga skupienia.
      Racuchy to kompletny spontan. Nie wiem czy były rzeczywiście takie dobre czy ja byłam taka głodna :)
      Z tym poziomem edukacji to jest naprawdę dramat. A gdy słyszę sakramentalne: po co się tego uczyć, przecież mi to się nigdy nie przyda, to już mi się nóż w kieszeni otwiera. Jeśli chodzi o to, co sie przyda i komu to naprawdę nikt tego nie jest w stanie przewidzieć. Ja nie przewidywałam, ze będę się interesować fotografią a żeby robić to świadomie (tzn. fotografować) dobrze jest znać podstawy optyki, fizyki, trochę architektury, matematyki i biologii, choćby w zakresie funkcjonowania narządu wzroku. Właśnie takie podstawy jakie ma się w szkole. Rodzice uważają, ze programy są przeładowane ale sami wysyłają jeszcze dziecko na pierdyliard zajęć dodatkowych. W piątek wracałam wieczorem od kosmetyczki i jechałam autobusem z młodzieżą nastoletnią. Byłam zażenowana poziomem rozmów, ubogim słownictwem, nieskrępowanymi obecnością innych bluzgami. Nie mówię, że my w ich wieku truliśmy o Prouście, ale ja naprawdę pamiętam o czym się gadało, wymieniało się książkami, razem oglądaliśmy filmy po szkole i potem się gadało o nich, głównie o tym czy Tom Cruise jest przystojniejszy od Nicka Nolte :) Ale było po prostu o czym rozmawiać. No cóż, ja pewnie po prostu jestem już stara :)

      Usuń
  5. Trawy w takiej masie robią niesamowite wrażenie

    OdpowiedzUsuń
  6. Nareszcie się doczekałam.
    Wszystkiego dobrego w Nowym Roku.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ha! Temat współczesnej edukacji to mój konik! Jako neurobiolog jestem przerażona opiniami, że po co się uczyć, przecież wszystko można znaleźć w internecie. I to czasami nauczyciele tak twierdzą. Zapominają tylko, że uczenie się jest treningiem mózgu, takim samym jak trening mięśni. Uczenie się w przedszkolu i w szkole wierszyków na pamięć jest treningiem pamięci. No nie wychowa się inteligentnego człowieka, jeśli nie nauczy się go przyswajać informacji. I też uważam, że nie ma wiedzy niepotrzebnej.
    Dorota

    OdpowiedzUsuń