sobota, 8 stycznia 2022

Zaklęsłość łomaska w listopadzie cz. III

 W sobotę o świcie, a nawet jeszcze grubo przed obudziło mnie skrobanie Wańki do drzwi. Większość nocy spędziła na zewnątrz, ponieważ temperatura w domu była absolutnie dla niej nieakceptowalna.

Zegar wskazywał 6.00 rano czyli czas serwowania śniadania dla czworonogów. Micha ze świeżym  żarciem wylądowała przed domem, pies podążył jej śladem. Na zewnątrz cisza i mgła. Pokręciłam się po kuchni, ale jednak stwierdziłam, że do 7.00 to sobie mogę poleżeć. Przejrzałam Gardener's World, gdzie jest fajny artykuł o turzycach, tych ozdobnych, a nie o tym cholerstwie, z którym wczoraj walczyliśmy. Artykuł sponsorowany przez Związek Szkółkarzy Polskich przypominał artykuły publikowane w nieistniejącym już niestety piśmie 'Zieleń to Życie", a które kiedyś z przyjemnością czytaliśmy. Były tam naprawdę dobre opracowania, dobre fotografie, fachowe informacje. Zbyt fachowe jak się okazało, ponieważ niewidzialna ręka rynku zadziałała na korzyść pisemek z pierdołami typu Mój Piękny Ogród i ZtŻ już od wielu lat nie ukazuje się. Na te współczesne badziewie to naprawdę szkoda lasu na papier, na którym się je drukuje.

Około 7.00 włączyłam sobie RL, a tam w Leśnym Wędrowaniu dla odmiany spotkanie z księdzem! Już miałam wyłączyć z hukiem ale słyszę, że ksiądz ludzkim głosem gada o przyrodzie. Okazało się, że to proboszcz z nieodległej parafii w Żeszczynce, gdzie 11 lat temu OMC nie kupiliśmy działki. Ksiądz z wykształcenia leśnik, z zamiłowania ornitolog-amator. Fotografuje i filmuje ptaki, a zamieszcza to wszystko na stronie parafii. Rozmowa była na tyle ciekawa, że nawet W. się zainteresował i słuchał, a nawet oznajmił, że chciałby poznać tego faceta. A przecież jego wojujący antyklerykalizm znany jest na obu półkulach. 

Ksiądz był potem jeszcze bohaterem cyklu Hobbici w Radiu Lublin. Tu link do audycji Hobbici

Audycja się skończyła, a więc czas do roboty. A czekał na mnie odcinek trudny, ponieważ musiałam przygotować rabatę Angielską pod zrębkowanie, a to oznaczało usunięcie jak najwięcej zielska, głównie trawska, które wybiło chyba z nasion po poprzednim odchwaszczaniu. Zaczęłam od ścieżki ceglanej i szłam w stronę płotu Bożenkowego. Pod płotem rośnie szpaler róż, w który zagłębiłam się z motyką i tu zaczęła się prawdziwa walka. Starałam się usuwać martwe pędy, których było sporo, bo róż praktycznie nie tknęłam w tym sezonie.  Wydłubywałam pokrzywy, przerastającą od Bożenki mozgę, którą chyba sami jej kiedyś podarowaliśmy. Róże drapały, wchodziły we włosy i ciągnęły za ubranie, ale postanowiłam ogarnąć ten teren, choć zrębek do wyściółkowania i tak starczy tylko na niewielki fragment. Znalazłam jeszcze dwa czy trzy liliowce do przesadzenia, rosnące w głupich miejscach. Dojechałam wreszcie do czegoś w rodzaju wału permakulturowego W., gdzie składowane są przycięte gałęzie z leszczyn, chwasty, suche badyle itp. Starałam się za pomocą motyki nadać tej stercie jakiś ograniczony zasięg. Wyciągałam perz i posuwałam się w stronę kwasolubnej. Siewki omanu himalajskiego W. wydłubał wcześniej w celu posadzenia w innych częściach ogrodu, na szczęście roślina mateczna została. W. który cos tam dłubał w pobliżu został zawezwany czy aby czasem nie chce ograniczyć nieco kępy maklei, która już właziła na liliowce i inne rośliny. W. zawyrokował, że teraz to nie, bo podobno makleja łatwo przemarza, więc zajmie się tym wiosną. Natomiast oznajmił, że zlikwiduje całkowicie i do zera wielką kępę astra żeniszkowatego Asran, który jest po prostu nie do zabicia i strasznie szybko się rozrasta. Kępa rosła na rabacie po drugiej stronie ścieżki ceglanej, która to rabata w zasadzie całkowicie była do przerobienia. W. zasadził tam kiedyś barwinek, który pochłonął wszystkie nieduże byliny, poza chwastami. Oczywiście latem, gdy kwitły liliowce, lilie, przegorzany i inne tam, to jeszcze wyglądało to wszystko na zaplanowany, malowniczy nieład. W innych okresach roku pozostawał tylko nieład z silną skłonnością do bajzlu. 

Wreszcie zmordowana wylazłam z krzaków, zebrałam część urobku, która nie wylądowała na hałdzie chwastowej pod robinią do taczek i popatrzyłam, co narobiłam. Widok nie był jakiś spektakularny, ale praca u podstaw nigdy nie robiła wrażenia, a jest kluczowa dla dalszych etapów działań. Na łące przed domem sąsiada za Bożenką grupka protestujących chciała do domu. 



Wysłały przewodniczącą z petycją, ale jakoś efektu chyba nie było nie było 



Wreszcie wyszła sąsiadka, otworzyła bramę, a grupa dostojnie, ogon za ogonem weszła na podwórko. 

Przed domem zastałam drącego się niemiłosiernie i roszczeniowo nieznanego mi kota o czarno-białym umaszczeniu. Stwierdziłam, że zwierzę choć bezczelne trzeba jednak nakarmić, skoro się tak wydziera. Zwierzę jeść nie chciało, co w przypadku kotów wiejskich było ewenementem nieprawdopodobnym.  Pchało się natomiast na chama do domu, ale na widok Zebasa dało dyla za płot. Rozejrzałam się w poszukiwaniu naszych kotów i odnalazłam je siedzące na kanapie w Mrówczanym. Obydwa patrzyły na mnie stanowczo, jakby chciały powiedzieć: "Weź zrób coś z TAMTYM, bo dopóki ON tam jest, to my nie wychodzimy. Mowy nie ma. To jakiś psychol!" Objaśniłam im, że kota już nie ma na podwórku i mogą sobie pójść, ale chyba mi nie uwierzyły, ponieważ zdecydowanie odmówiły opuszczenia lokalu. Może faktycznie kot przyszedł tylko po to, żeby spuścić lanie miastowym...

Odsapnęłam chwilę i postanowiłam jeszcze spróbować oczyścić irysy po drugiej stronie ścieżki obok kwasolubnej. Niestety są to zwarte kępy irysów niskich, które regularnie przerastają perzem i po raz nie wiem który staram się je jakoś wyskubać.  W rezultacie kawałek największej kępy wydłubałam, obrałam z perzu i posadziłam na ten fragment, który oczyszczaliśmy z turzycy poprzedniego dnia. 

Na zakończenie obok miejsca zdechniętej That's Jazz posadziłam kanadyjkę Campfire zakupioną w e-clematisie


oraz wiciokrzew przewierceń "Inga" dla którego wyszarpałam podporę stojącą bezużytecznie w miejscu, gdzie rósł jakiś szczątek powojnika "President".

W. nadciągnął z terenów przystodołowych, bo to teraz jego ulubione miejsce do sadzenia różnych rzeczy. Zaproponowałam mu, żeby może wykopał te liliowce z Angielskiej, ale stwierdził, że zrobi to następnego dnia przy okazji zrębkowania. 

No to teraz zdjęcia. Trochę się będę powtarzać z ujęciami 










Wróciliśmy do domu, ja już na dobre, bo miałam trochę dość, a W. na regenerację sił przed wykopywaniem astra. Zajęłam się doprowadzaniem kuchni do jako takiego ładu po wczorajszych wyczynach kulinarnych.  Znów rozmyślałam, czy uda się zrobić ten remont w tym roku czy nie, ale ponieważ mieliśmy półtora miesiąca do końca roku, szanse na to malały z każdym dniem. W. stwierdził, że płytki leżące przed domem na razie zabezpieczy przykrywając foliową plandeką, bo nie bardzo wierzyłam w ich mrozoodporność i wizja zniszczenia drogocennego towaru martwiła mnie okropnie. 

W. wrócił i oznajmił, że zakończył sprawę z astrem, zabierze to co wykopał i będzie robił sadzonki. Ta roślina świetnie nadaje się do trudnych miejsc i wykorzysta to u klientów.

Resztę dnia spędziliśmy na jedzeniu, odpoczywaniu po trudach, lekturze, wpuszczaniu i wypuszczaniu zwierząt. C.d. natomiast n. w ostatni poranek listopadowego pobytu.




4 komentarze:

  1. No proszę, jakiego fajnego proboszcza macie w okolicy! :) Dzięki za link do audycji.
    Do tej pory nie mogę odżałować, że "Zieleń to Życie" zniknęło z rynku. Niedługo potem pojawiła się polska edycja Gardeners' World, ale i tak uważam, że dla polskiego czytelnika nie było i nie ma lepszego czasopisma ogrodniczego niż ZtŻ.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My też nie możemy odżałować! Trzymam jeszcze gdzieś kilka starych numerów. Piękna szata graficzna, no i oczywiście bardzo dobre teksty. GW kupuję jakoś tak z sentymentu do programu BBC, ale to jednak nie to...

      Usuń
  2. Ja też kupuję GW - mam chyba wszystkie. ZtŻ tez trzymam wszystkie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. GW kupujemy od czasu do czasu i leżą głownie na wsi. A ZtŻ to bym chętnie uzupełniła, ale chyba nigdzie nie można dostać numerów archiwalnych.

      Usuń