niedziela, 23 stycznia 2022

z Nowym Rokiem cz. V

 Ranek 4 stycznia był jakiś taki rozmamłany. Co prawda ku mej radości wschodzące słońce rzuciło kilka różowo-złotych refleksów na ścianę, czego nie widzieliśmy od tygodni. Ale po zrobieniu tego krótkiego pokazu schowało się i tyle. Trochę jak w Zimie Muminków, kiedy pierwszy raz zza horyzontu ukazał się rąbek tarczy słonecznej i zaraz znikł powodując głęboką frustrację Muminka.

Mnie bardziej frustrowała ogólna obolałość po wczorajszym dźwiganiu worów ze zrębkami oraz widok rąk w krwistych ciapkach po kontakcie z różami. Zrobiłam kawę i jakieś śniadanie, W. jeszcze dosypiał. Ubrałam się i zmobilizowawszy się psychicznie wzięłam widły i ruszyłam za bramę wjazdową, gdzie równo rok temu czyściłam rosnące tam rugosy z tej sławnej turzycy, sadziłam nadmiarowe krokusy i kawałki irysów.  Ponieważ turzyca nie zamierzała się poddać, chciałam znów ją trochę nadwyrężyć. Dziabałam widłami i wyrywałam oporną trawę, ale po wyrwaniu trzeciego kłącza irysa razem z korzeniami turzycy poddałam się. Sprawa wyglądała na beznadziejną. Deszcz mżył leciutko, nigdzie żywego ducha, z sąsiadowego komina unosiła się strużka dymu.



Aby nie upaść na duchu wróciłam do oczyszczania róż na terenie obrabianym ubiegłego dnia. Tu na szczęście mogłam efektywnie podziałać, róże dawały się oczyszczać. Szpadla nie miałam, ale widłami też jakoś się pracowało, choć znów trzeba było uważać na kroplówkę ułożoną także tutaj, ale już zarośniętą i zagrzebaną w ziemi. Zjawił się W., który zamierzał zlikwidować plantację takiego gigantycznego miskanta, którego już w domu zidentyfikowałam jako M. lutaroripariusa, strasznie inwazyjne dziadostwo. Miskanta tegoż W. posadził eksperymentalnie chyba dwa lata temu, wyrosły pojedyncze gigantyczne badyle na 4 metry z pióropuszem szerokich liści.  Tych badyli w tym roku było więcej i W. chyba coś musiał przeczuwać, że eksperyment może się skończyć pochłonięciem całej wsi przez tego potwora, bo ostatecznie postanowił znacznie ograniczyć zielsko. Wykopując kłącza klął głucho, zresztą było nad czym, bo rzeczone kłącza miały grubość kiełbasy zwyczajnej a może nawet i krakowskiej! Zlokalizowane były na różnych głębokościach i rozprzestrzeniały się zatrważająco szybko. 



Dłubaliśmy zatem każde na swoim poletku, a tymczasem drogą sunął sznur samochodów, co W. skwitował: "Ani chybi pogrzeb". I rzeczywiście samochody zmierzały w kierunku cmentarza, gdzie zatrzymały się, a po chwili doszły nas dźwięki ceremonii pogrzebowej. 

Fale mżawki przechodziły w różnych odstępach czasowych. W. skończył z tym inwazyjnym badziewiem i zaczął wykopywać kolejne kępy miskantów, tych przyzwoitych, co prawda rosnących do nieba, ale tworzących grzeczne kępki. Nadmiar miał zamiar zabrać do miasta i kontynuować obserwację w ogrodach klientów. 


Ja usypywałam kopce z ziemi wokół oczyszczonych róż. Całkiem ładnie wyglądała ta część ogrodu, pod warunkiem, że nie patrzyło się na zmierzwioną trawę. Berta tu nie wjedzie, a na wchodzenie z wykaszarką nie zawsze jest czas. Natomiast pomieszanie traw z iglakami, marcinkami i różami dało w sumie fajny efekt.


Przeszłam się trochę rozprostować nogi, podsypywałam jeszcze ścinki drewniane pod kilka róż. W. zarządził posiłek regeneracyjny w postaci bigosu, który okazał się być rzeczywiście przepyszny, mimo zawartości fasoli. Po herbatce i regeneracji sił poszłam sobie jeszcze w kierunku drugiej różanki, która stanowiła taką samą terra incognita jak i ta pierwsza, już obecnie ucywilizowana, w miarę możliwości rzecz jasna. Desperacko wbiłam motykę i pociągnęłam za plątaninę korzeni pokrzywy. Zdejmowałam suchelce oplatające Ritausmę i inne mieszkanki tego miejsca. Powoli wyciągałam sieci korzeni, które poruszały całe fragmenty ziemi i sięgały daleko, daleko. Niestety przy okazji wyrywałam także kępy goździków brodatych, które jakby w ogóle korzeni nie miały. Większe fragmenty starałam się sadzić z powrotem. Tu też rosły gdzieś hosty, zresztą natykałam się na resztki zaschniętych liści.  Trzeba było też uważać na lilie.



W. pojawił się na horyzoncie w samą porę, siłowałam się bowiem właśnie z dwoma najbardziej opornymi siewkami mirabelki. Widły zrobiły co trzeba. Na tej różance rosną najbardziej kolczaste róże oraz gigantyczna Fruhlingsgold, która pachnie przesłodko, w jej kwiatach zasypiają kruszczyki złotawce, a jej płatki zwykle padają ofiara niszczylistki. Miała sporo martwych pędów, które W. obiecał usunąć. Zastanawialiśmy się, czy nie wykorzystać do niej tej gigantycznej podpory zespawanej przez pana Zbynka, który tworzy arcydzieła ze złomu. Podpora leżała od ubiegłego roku pod spichrzem. W. zatem porzucił swoja robotę, ponieważ uznał, że skoro wlazłam w ten kąt, to go jakoś może uporządkujemy. Szpadlem okopał skraj rabaty, bo zatarł się on już dawno, ja z kolei wlazłam pod sam płot, gdzie rosły żurawki. Z sadzonych jakieś 6-7 lat temu 15 sztuk przetrwało chyba z pięć.  Ale za to większość z nich utworzyło solidne kępy. Jedna miała chyba z 40 cm średnicy. Znaczniki wyblakły lub zaginęły, pamiętam jedynie że ta to Blackberry Jam.




I po naszych działaniach 





Zabrałam się za wyrywanie trawy i pokrzyw wokół krzewu ligustra jajolistnego odmiany Aureum. To ładny, warunkowo zimozielony krzew o dwubarwnych liściach.


 

W. tymczasem piłował Fruhlingsgold, potem widłami przenosił cały mój urobek na hałdę biomasy pod płotem. Pokrzywy rosły dosłownie wszędzie, na szczęście względnie ławo wychodziły, ale długość ich korzeni była jakaś kosmiczna. Ogarnęliśmy całkiem porządnie ten skrawek. W. w dalszej kolejności postanowił przyciąć jabłonkę, która prowadzi w formie smukłej kolumny, jak to kiedyś podpatrzył w Wielkiej Brytanii. Powody cięcia były dwa: drzewko było już zbyt wysokie do formowania, przekrzywiało się na jedną stronę. Poza tym W. miał zamiar wychlastać jedną wielką gałąź robinii, która zwieszała się nad różanką. Gałąź zwieszała się także nad linką utrzymującą jabłonkę w pionie. Przytargał drabinę, odczepił stalowa linkę, wlazł z piłą i przystąpił do działania. Ja jeszcze grabiłam dookoła kompulsywnie, wydłubywałam jakieś kawałki dawno pociętej mirabelki schowane w trawie. Oczywiście wygrabiłam jeszcze trzy puszki po piwie wyżłopanym przez klasę robotnicza, wykonująca usługi u Michała latem.

W. skończywszy z robinią przyciął znienacka także czarny bez rosnący pod robinią. Szkoda mi się zrobiło, bo to był już ładny rozłożysty krzew. W. machał rękami w odpowiedzi na moje żale i twierdził, że obok na skraju Angielskiej rośnie inny, odmianowy, który wynagrodzi mi stratę. No, na razie miał dwa czy trzy patyki w ramach gałązek.


 




W. uparł się jeszcze, żeby przesadzić jedną z róż, co do których miał podejrzenia, że są identyczne, co w zasadzie było możliwe, bo te kolczaste potrafią rozłogami pójść sobie w bok i wyrosnąć nowym krzaczkiem. Wyznaczenia miejsca oczywiście oczekiwał ode mnie, więc po krótkiej dyskusji postanowiliśmy wyeksmitować wykopany krzaczek na drugą stronę ścieżki do Bożenki. 

Deszcz nasilił padanie, Cześka przylazła z pretensją, że kto to słyszał siedzieć w deszczu i jeszcze koty trzymać w wilgoci. Poszłam zatem w stronę domu zgarniając i Maszkę, który chyba czekał na efekt interwencji. Rozpaliłam pod kuchnią i pstryknęłam czajnikiem. W. coś tam jeszcze kombinował, chyba zawziął się i zabrał się za kopanie dołka pod różę. Wyskoczyłam jeszcze z konewką, bo miałam potrzebę podlania przesadzonej Rosarium U. zanim W. zdecyduje się to zrobić. Deszcz ustabilizował się na poziomie średnio intensywnym, robiło się ciemno, zabraliśmy się zatem do domu i przystąpiliśmy do robienia obiadu. Ja obrałam ziemniaki, a W. pichcił dwie wersje posiłku: dla mnie dietetyczny cycek z kury, który o zgrozo zabroniłam solić. Dla W. posiłek w wersji dla drwala.  

Ogień szumiał pod płyta kuchenną, deszcz padał w ciemnościach za oknem. Wystawiłam na ganek jedzenie dla kotów tambylczych, zresztą szary pręgus już czekał. Pozmywałam naczynia i ogarnęłam kuchnię. Około 20.00 po prysznicu wczołgaliśmy się do łóżka i zasnęliśmy. Po północy obudziliśmy się jak na gwizdek, zjedliśmy po jabłku. Ja zasnęłam znów, a W. czytał jeszcze przy lampce, co prawda kupiłam mu taką na giętkim pałąku, ale i tak światło trochę mi przeszkadzało. Natomiast c.d. bardzo taktownie n. dopiero gdy się wyspałam. 




8 komentarzy:

  1. Mokro, zimno a oni zasuwają w ogrodzie... podziwiam, ale ja już na takie zabawy sie nie piszę (chociaz nie powiem, zazdroszczę, łapki swedzą, na szczęście do ogrodu zimą nie jeżdżę bo kto wie), ruszę dopiero w marcu-kwietniu, w końcu wiek ma też swoje prawa. Pozdrawiam /AlaSz/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Alu, zimno tak całkiem nie było, jakieś 7 stopni :-) Były pobyty zimowe, podczas których róże sadziliśmy w padającym śniegu! Pewnie i my z czasem będziemy odpuszczać, ale póki mamy jeszcze kawał terenu do ucywilizowania, no to walczymy. Pozdrawiamy!

      Usuń
  2. A ja zazdroszczę tego, że pracujecie w ogrodzie we dwoje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Joasiu, wiesz że każdy kij ma dwa końce, czasem dwie wizje ogrodu ścierają się tak mocno, że iskry lecą :)

      Usuń
  3. No zeżarło mi komentarz pod poprzednim wpisem i się na trochę obraziłam.
    U nas też są starcia w ogrodzie i jak mamy coś tam ustalać, to mówię: chodź, przedyskutujemy to, pokłócimy się i tym sposobem będziemy już mieli ten pierwszy etap za sobą. :)
    Ależ te kłącza są ogromne - przerażenie bierze!
    /MaGorzatka/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja to się w ogóle dziwię, po co mnie W. pyta o zdanie, skoro zwykle i tak decyduje sam, ostatecznie i nieodwołalnie. A kłącza są po prostu jak od jakich mutantów popromiennych. Kiedyś te eksperymenty W. źle się skończą...

      Usuń
  4. Ja też nie mogłam zamieścić komentarza pod poprzednim postem. A próbowałam kilka razy.
    Ciekawa jestem jak Ci kwitnie 'Francois Juranville'? Czy tak jak na stronie Austina? https://eu.davidaustinroses.com/products/francois-juranville lub tu: https://www.delenka.ru/products/5210/
    Mam pewien problem z tą różą. Chciałam taką, jak pokazują u Austina. A moja w ogóle tak nie wygląda. Nie jest tak pełna, nie ten typ płatków, no i kolor raczej łososiowy.
    Nawet na stronie http://www.roses.webhost.pl/2008/03/francois-juranville/ widzę jakby dwa zupełnie inne kwiaty. To chyba niemożliwe, żeby to była jedna i ta sama róża???

    Miskant lutarioriparius? Musiałam go sprawdzić, bo te kłącza wyglądają strasznie. No ale jak rośnie na 5 m w górę, to nie spodziewałabym się mniejszych. Widziałam, że piszą o nim, że nadaje się do strefy 7. A tu niespodzianka. U Was mu się tak dobrze zrobiło. ;) Na zdjęciach w necie reklamują go takim ładnym odcieniem pędów. Ale ja też bym sobie darowała jego towarzystwo w ogrodzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie ja też czasem wchodzę chcąc odpowiedzieć na komentarz a tu guzik. Dlatego przepraszam tych, którzy myślą może że nie czytam. Czytam zawsze i zawsze staram się odpowiadać, ale czasem się coś blokuje.
      Jeśli chodzi o Francois Juranville to przekopałam zdjęcia z ostatnich sezonów, ale jej nie znalazłam, a prawdę mówiąc to ja dokładnie nie pamiętam jak kwitnie :) Ten miskant to straszne badziewie, nie wiem gdzie mógłby rosnąć bezkarnie, bo apetyt na zaganianie terenu ma ogromny.

      Usuń